Pogrzeb Clausewitza

Doceniasz tę treść?

Napoleon powiadał, że do wygrywania wojen potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy. Historia najnowsza dostarcza sporo przykładów potwierdzających tę maksymę. Najbardziej klasyczny to dzieje II wojny światowej na Pacyfiku. Japończycy zniszczyli Pearl Harbour, zajęli niemal cały obszar Azji Południowo- Wschodniej, zagrozili Australii. A od momentu, kiedy amerykański przemysł rozkręcił produkcję wojskową, byli z góry skazani na klęskę. Podobnie było z Niemcami w Europie.

 

Klasyczna wojna pomiędzy państwami w zasadzie zawsze rozstrzygana jest zwycięsko przez państwo silniejsze ekonomicznie. Ale od połowy XX wieku coś się zmieniło. Korea, Wietnam, Afganistan to przykłady wojen w których mocarstwa nie potrafiły uporać się z dużo słabszym przeciwnikiem. To samo dzieje się współcześnie, kiedy konflikty wojenne przybierają charakter tak zwanych wojen asymetrycznych.

Powodem zmiany jest fakt, że klasyczna wojna w świecie zachodnim staje się pomału niemożliwa. Podczas wojny koreańskiej generał McArthur chciał użyć broni atomowej. I nie otrzymał zgody politycznej. Rząd amerykański uznał, że społeczeństwo nie zaakceptuje informacji o milionach ofiar. Później brak zgody na ofiary (tym razem własne) zmusił Amerykanów do wycofania się z Wietnamu. Błyskotliwy, dwukrotny pogrom wojsk Saddama Husajna nie unicestwił terroryzmu w Iraku. A społecznego przyzwolenia na brutalną okupację i pacyfikację Bliskiego Wschodu nie było. Nawet totalitarny reżim sowiecki nie zdołał pokonać partyzantów w Afganistanie, bo opór światowej opinii nie pozwolił na konsekwentną realizację taktyki spalonej ziemi. Współcześnie reżim północnokoreański skutecznie szantażuje cały świat wizją obrzucenia miast Korei Południowej bombami atomowymi, co w zgodnej opinii ekspertów oznacza, że opcja militarna na Półwyspie Koreańskim jest w istocie niemożliwa.

Już 40 lat temu amerykański politolog Edward Luttwak stwierdził, że Zachód nie jest zdolny do prowadzenia wojny, bo obywatele nie akceptują prostego faktu, iż na wojnie giną ludzie. Szczególnie „nasi”. Wojny prowadzone przez USA zaczynają więc coraz bardziej przypominać filmy science fiction. Młodzi ludzie siedzący w bazie, w Nevadzie czy gdzie indziej, jak w grze komputerowej kierują dronami masakrującymi oddziały Talibów w Afganistanie. Po 8 godzinach pracy idą do domu albo do knajpy, tysiące kilometrów od miejsca konfliktu. A z drugiej strony, jeżeli wystrzelona w ten sposób rakieta trafi przypadkowo w bazar czy w szkołę, w mediach rozpętuje się piekło. Żeby oszczędzić nerwy owych młodych ludzi i pozwolić im na spokojną przerwę lunchową, trwają zaawansowane prace nad sztuczną inteligencją, która samodzielnie będzie prowadziła wojny.

Nauczeni lekcjami Luttwaka, Wietnamu, Afganistanu czy Iraku generałowie starają się ukryć prosty fakt, że od czasów Napoleona wojna tak bardzo się nie zmieniła. Nadal jest to krew, wyrwane bebechy, smród i ból. Nadal jest to straszliwe nieszczęście dla ludzi, którzy znaleźli się w jej zasięgu. Nadal jest to perspektywa destrukcji życia dla całych pokoleń i tak dalej. Tymczasem obraz wojny z coraz liczniejszych przekazów to coś na kształt wielkiej gry komputerowej. Mamy więc z jednej strony obrazek trzydziestolatki z warszawskiej klasy średniej, która na pytanie, co by zrobiło wasze pokolenie (rozmowa dotyczyła wyższości wczasów w Toskanii nad Wyspami Kanaryjskimi) gdyby wybuchła wojna, odpowiada: „popełnilibyśmy samobójstwo”. A z drugiej widok dzieciaków traktujących wojsko jak przedłużenie gry komputerowej.

Coraz większa grupa ekspertów zajmujących się polityką międzynarodową zaczyna mówić o groźbie wojny jako jedynym logicznym następstwie nawarstwiających się kryzysów. Siła państw w grze na światowej szachownicy, do niedawna mierzona niemal wyłącznie wartością PKB i sprawnością gospodarki, coraz częściej jest funkcją ich potęgi militarnej. Doskonałym przykładem jest rosnąca pozycja Rosji zbudowana niemal wyłącznie na jej potencjale wojskowym. Oraz – co nie najmniej ważne – na zdolności do użycia tej siły. W pacyfistycznej Europie, nie tylko pod naciskiem Trumpa, rosną wydatki na wojsko, a liderzy opinii zastanawiają się jak przezwyciężyć paradoks Luttwaka. Autorytarne reżimy, od Korei Północnej po Turcję i Arabię Saudyjską zbroją się na potęgę i toczą swoje „proxy wars” w kolejnych regionach.

Bez wątpienia stare powiedzenie, „chcesz pokoju, gotuj się na wojnę” jest całkowicie aktualne. Jeżeli chcemy być bezpieczni powinniśmy inwestować w infrastrukturę militarną. Także tę nieoczywistą, jak dbałość o to, by nowo budowane mosty czy drogi zdołały udźwignąć czołgi Abrams (co jest w tej chwili jednym z największych problemów całego regionu Europy Środkowej). Powinniśmy zabiegać zarówno o amerykańskie bazy, jak i o zwiększenie zdolności obronnych Europy jako całości. Bo, powtórzę, polityka XXI wieku coraz częściej jest polityką, w której groźba użycia siły staje się argumentem rozstrzygającym.

Pełnowymiarowa wojna w Europie na szczęście wciąż wydaje się mało prawdopodobna. Toczy się natomiast wojna hybrydowa. Jej celem jest doprowadzenie do „psychologicznego rozbrojenia” przeciwnika. Instrumentem tej wojny staje się Internet, ataki hakerskie skierowane przeciwko infrastrukturze krytycznej a przede wszystkim propaganda. Podczas zimnej wojny Sowieci byli bliscy zwycięstwa w wojnie psychologicznej. Masowe demonstracje na zachodzie Europy paradujące z transparentami „better red than dead” stanowiły realne zagrożenie. A nie było wówczas mediów społecznościowych ani farm trolli. Gdyby były, to wcale nie wykluczone, że cytując słowa byłego ambasadora Rosji w Polsce „rosyjskie czołgi chłodziłyby silniki w Atlantyku”. Budowanie świadomości, że demokracja i zachodni styl życia wymagają obrony, zarówno w debacie publicznej, jak i tej twardej, w postaci rakiet czy czołgów, że autorytarne systemy polityczne nie są „tylko trochę inne” od naszych, ale stanowią śmiertelne (w sensie dosłownym) zagrożenie, to zadanie elit Zachodu. Zadanie, o którym omamieni wizją końca historii często zapominamy.

Ale to tylko jedna strona medalu. Drugą jest zapobieżenie gloryfikacji wojny. Powoli wymiera pokolenie, które pamięta koszmar II wojny światowej. A rośnie generacja „operatorów dronów”, ludzi wychowanych na grach komputerowych, w których sprawne naciśniecie kombinacji klawiszy pozwala uzyskiwać kolejne „życia”, a wojna jest serią obrazków na ekranie monitora. Reprezentanci tego pokolenia mogą wpaść na pomysł, że naciśnięcie czerwonego guzika miedzy jednym a drugim łykiem kawy popijanej z papierowego, ekologicznego kubka to nic takiego. Tu z kolei trzeba z uporem przypominać, że wojna jest najgorszym nieszczęściem, jakie może się przytrafić ludzkości. Obrazy koszmaru przeżywanego przez ofiary toczących się współcześnie wojen muszą być częścią systemu edukacji. Właśnie dlatego, że wywołanie wojny jest dziś łatwiejsze niż kiedykolwiek w przeszłości.

Zmierzam do banalnej konkluzji, że współczesna polityka (a wojna jest jej częścią) jest niebywale skomplikowana. I bardzo trudno zakreślić granicę pomiędzy wojną a pokojem. Niebywale dużo uwagi poświęcamy atakom terrorystycznym. Tymczasem atak – banalnie prosty – na system sterowania ruchem drogowym czy kolejowym, na przykład włączający jednocześnie zielone światła na przecinających się ulicach i liniach kolejowych, byłby w skali ilości ofiar i wywołanego chaosu znacznie groźniejszy od wybuchu samochodu wyładowanego trotylem. Mam wrażenie, że od pewnego czasu takie scenariusze są testowane przez rożne służby specjalne. Ot szklaneczka polonu wlana do kawy, pitej przez uczestników dużej konferencji naukowej i mamy casus Litwinienki razy dwieście. Albo zatrucie partii odświeżaczy powietrza nowiczokiem. Żaden problem, a efekty? Prawie jak zwycięska kampania wojenna. Amerykańska baza w Polsce jest potrzebna, ale nie miejmy złudzeń. Sama nas nie obroni. Potrzebny jest zgodny wysiłek elit opiniotwórczych przygotowujących nas do wojny nowego i starego typu. Zachód nie jest intelektualnie przygotowany na to, by reagować na wojnę hybrydową. Tymczasem XXI wiek doprowadził do odwrócenia słynnego twierdzenia Clausewitza. Wojna nie jest przedłużeniem polityki, polityka stała się jednym z narzędzi wojny. Wojny, która rozgrywa się w sferze społecznej psychologii.

Inne wpisy tego autora

Kazachstańska matrioszka czyli nowa doktryna Breżniewa

Żangaözen to niewielkie miasto na zachodzie Kazachstanu. Ot nieco ponad 50 tys. mieszkańców, zakład przeroby gazu, nieduża rafineria, dookoła pola naftowe. Kilkadziesiąt kilometrów dzieli miasteczko

Tygodnie złych wróżb

Minione tygodnie były wyjątkowo intensywne w polityce europejskiej. Oczywiście odbyło się – trwające ponad 2 godziny – spotkanie video prezydentów Bidena i Putina. Turę rozmów

Wojna bez końca

Towarzysz Lenin miał rację. Zdarzyło mu się szczerze powiedzieć, ze „sojusz małej Polski z wielka Rosją będzie w istocie dyktatem”. Od kilku lat Ormianie boleśnie