Minister finansów proponuje, by prawo do wspólnego rozliczania podatku dochodowego miały tylko małżeństwa posiadające dzieci. Oszczędności dla budżetu państwa wyniosą 1.5 miliarda zł. Sprawa dotyczy 2,4 miliona bezdzietnych małżeństw a więc blisko 5 miliona podatników. System podatkowy działa tak, że przy wyraźnym zróżnicowaniu dochodów małżonków, wspólne opodatkowanie pozwala odprowadzić mniej do fiskusa. Mateusz Szczurek chce tego przywileju pozbawić małżeństwa bez dzieci. Może i słusznie. Ale jaki jest w ogóle cel wspólnego opodatkowania? Pytam o cel a nie o sens, bo tego tu brakuje.
Ludzie przeważnie biorą ślub, żeby wspólnie mieszkać a więc – jak to się mądrze mówi w kodeksie – prowadzić wspólne gospodarstwo domowe. Owe wspólne gospodarstwo jest zdecydowanie mniej kosztowne niż dwa osobne gospodarstwa. Wystarczy jedna lodówka, w której mąż trzymać będzie piwo a jego małżonka białe wino. Wystarczy jedna kablówka i dwa odbiorniki: dla męża z meczami Champions Leaque, dla partnerki z serialem „Na Wspólnej”. Łóżko może a nawet powinno być jedno. Wystarczy też jedna wanna, jeden odkurzacz a żyrandol w salonie oświetli przestrzeń dla obu małżonków, przez co rachunki za prąd będą dwukrotnie mniejsze. Pojawienie się dziecka w rodzinie niewiele tu zmienia.
Nie twierdzę, że ludzie stają na ślubnym kobiercu w wyniku analizy jednostkowych kosztów utrzymania i z wyliczeniami doradcy podatkowego, ale jaki jest sens de facto ulgi finansowej dla ludzi, którzy zamieszkując razem swoją kondycję finansową i tak poprawili. Minister finansów idzie w dobrym kierunku chcąc ten przywilej cofnąć małżeństwom bezdzietnym, ale niech pójdzie dalej i cofnie go wszystkim. Nawet nie troska o budżet państwa podpowiada takie rozwiązanie tylko zwykła logika i sprawiedliwość.
Minister finansów chce zdobyć 1,5 miliarda złotych. Gdyby pójść dalej i zlikwidować dziwactwo wspólnego opodatkowania będzie 3 miliardy, bo około 50 procent wspólnie rozliczających PIT i tak nie ma dzieci. To już poważna pozycja i jest na co tę kasę wydać.
Podniesienie świadczeń pielęgnacyjnych dla rodziców niepełnosprawnych dzieci od 1 maja ma kosztować budżet państwa 200 milionów zł. Premier dwa weekendowe wieczory spędza w sejmie na rozmowach z pokrzywdzonymi i często bezradnymi rodzicami. Temat świadczeń pielęgnacyjnych w przekazie medialnym i dyskusjach polityków zaczyna przesłaniać sytuację na Wschodzie. Premier wychodzi z inicjatywą: pieniądze na ten rok znajdą się z funduszu budowy i remontów dróg lokalnych. Dobrze, że się znalazły. Wiadomo, że budżetu nie można naruszać i trzeba wskazać źródło finansowania jego zmian. Wiadomo, że wówczas przenosi się fundusze z jednej szuflady do drugiej, ale co mają remonty dróg lokalnych do globalnych problemów niepełnosprawnych dzieci? To nie inne szuflady tylko inne szafy.
A wystarczy wprowadzić rozwiązanie ministra Szczurka i to w szerszym niż proponuje on sam zakresie. Wystarczy na niepełnosprawne dzieci i dorosłych też. Czy nie można było o tym pomyśleć wcześniej? Nie będę tu pisał o polityce społecznej, rodzinnej o demografii itp. Można mieć na te tematy różne zdania i różnie widzieć rolę państwa. Ale dla zwolennika państwa minimum postulat jest jeden: minimum rozsądku. Póki co nie ma państwa minimum, z rozsądkiem są problemy.