Tr(i)ump(h) „chamstwa”

Doceniasz tę treść?

W starym żydowskim dowcipie Mosze, nie mogący znieść impertynencji Icka oznajmił, że jak go słucha to ma ochotę zostać gojem. Nie kibicowałem Trumpowi. Więcej – jestem pełen obaw o jego prezydenturę i przyszłość świata za jego rządów – w szczególności Polski i Państwa Bałtyckich. Ale jak słucham entuzjastów pani Clinton, którzy „bronią demokracji”, mam ochotę zostać „faszystą”. Bo tak właśnie przedstawiana jest sytuacja: Trump jest jak Hitler. Ale wcale nie trzeba popierać Trumpa, żeby na miano faszysty zasłużyć. Wystarczy nie popierać Clinton. W sumie żadna nowość. Kto nie popierał Obamy narażał się na zarzut rasizmu.

Więc pozwólcie sobie powiedzieć, drodzy zwolennicy pani Clinton, że to wy jesteście winni zwycięstwu Trumpa. Zwiększaliście zakres uprawnień władzy państwowej, a teraz się boicie, że dostała się ona w „niewłaściwe ręce”. W demokracji medialnej, którą nazwaliście nie wiadomo czemu „liberalną” (aczkolwiek wiadomo – nazwa jest ładna dlatego ją ukradliście liberałom) przy pomocy mediów staraliście się narzucić wszystkim swój własny styl myślenie i doprowadzić do tego, by inni się wstydzili swojego – by władza była we „właściwych rękach”.

Demokracja ma mnóstwo wad – trzeba było czytać Arystotelesa czy Platona. Ale kto dziś czyta „dawno zmarłych filozofów”? Mało kto czyta nawet niedawno zmarłych. A niedawno zmarły Jerzy Szacki – co prawda socjolog – napisał świetną analizę myśli francuskich teokratów – de Maistre’a i de Bonalda. Nie trzeba więc przedzierać się przez całą ich spuściznę – wystarczy przeczytać „Kontrrewolucyjne paradoksy”. Można się dowiedzieć dlaczego de Maistre, inaczej niż de Bonald, uważał, że rewolucja nie była spiskiem złych ludzi, którzy oszukali dobrych, tylko karą Boską za grzechy arystokracji. Nie mieszając dziś w nasze sprawy Pana Boga śmiało można powiedzieć, że „rewolucja amerykańska” – czyli zwycięstwo Trumpa – to kara współczesnego „boga” – czyli „ludu” – za grzechy współczesnej arystokracji – czyli „elit”.

A co ta „elita”, która „lud” wynosi na ołtarze demokracji, pisze dziś o swoim „bogu”? Otóż pisze, że to „sfrustrowani, biali, niewykształceni Amerykanie, siedzący całymi dniami przed telewizorami w swoich przyczepach”! Niektórzy dorzucali jeszcze: „biedni i bezrobotni rasiści” Ładnie tak bluźnić przeciw „bogu” swemu? Wydawało mi się, że „niewykształceni, biedni, bezrobotni” byli zawsze przedmiotem troski zwolenników demokracji i sprawiedliwości społecznej. A tu taki „hejt”.

Nawet ci, którzy filozofów czytają, twierdzą, że „mamy do czynienia z buntem chamstwa wobec elit”. Ale w nagrodę za czytanie takich refleksji dowiedziałem się, dlaczego niektórzy jeszcze we wtorek rano dawali Hillary „90% szans na zwycięstwo”. Otóż dlatego, że „sondaże przygotowywano z myślą o szerokich elitach, czyli osobach, które są obliczalne…”

W innym miejscu przeczytam, że „jesteśmy świadkami prawdziwej rewolucji ludzi, którzy czują się odrzuceni przez elitę”. Tu zgoda. Myślałem, że przeczytam coś o przyczynach tego stanu rzeczy. Ale gdzie tam! Dalej było już tylko o „ludziach”, którzy się dali oszukać no i o prezydencie elekcie – że w zasadzie jego wybór to katastrofa. Jest jednak pewna nadzieja – otóż jakby oszukał on „lud”, który na niego głosował i nie spełnił wyborczych obietnic, a postępował zgodnie ze wskazówkami przegranych, to może nie będzie tak źle.

O „odrzuceniu ludzi przez elitę” czyli o grzechach elity, za które spadła na nią kara ludu – ani słowa. Moje wyjaśnienie jest takie: lud ma naturalny instynkt i „chamy” wyczuwają co „elita” sądzi o nich naprawdę.

Pociesza się elita, że na Trumpa głosowało „tylko 18%” wyborców. I pisze o protestach wyborców Clinton, przeciwko wyborowi Trumpa. Ale przecież na Clinton też głosowało tylko 18% wyborców. Demokratyczne uzasadnienie protestów jest takie, że to ona dostała więcej głosów w „wyborach powszechnych”. Po pierwsze nie wiadomo, czy to prawda, bo nie liczono „absentee ballots”. Ale mało kto odróżnia votes counted od votes cast – szczególnie wśród polskich obrońców amerykańskiej demokracji. Zacznijmy od tego, że „wybory powszechne” w USA się w ogóle nie odbywają. Więc argument jest trochę taki jak biegacza, który zajął na 200 metrów ostatnie miejsce, ale przechwala się, że na 100 metrów był pierwszy. Wielu wyborców – zarówno Republikanów jak i Demokratów – w stanach, w których stanowią zdecydowaną mniejszość nie chodzi na wybory. Nie uczestniczą w biegu na 200 metrów, choć na 100 by wystartowali. Nie wiadomo ilu ich jest po obu stronach politycznej barykady. Po drugie, wybory odbywają się w kraju o nazwie „Stany Zjednoczone”. A w głosowaniu „stanami” wygrał Trump 30:21. Tak samo głosowano na Kongresie Kontynentalnym gdy „zakładano” federację. Żeby to zmienić trzeba zmienić amerykańską konstytucję. A do tego potrzebna byłaby zgoda dwóch trzecich stanów! Na taką zmianę w demokratyczny sposób raczej się nie zanosi. Więc pozostaje rebelia. Obrońcom demokracji spodobał się pomysł „people of California” dokonania „Calexit”. Tych „people” jest chyba stu, ale ciekawsze jest coś innego – otóż polscy zwolennicy „exitu” Kalifornii w proteście po „niesprawiedliwym” zwycięstwie Trumpa, kilka chwil wcześniej troszczyli się o to, co będzie z Ameryką po tym zwycięstwie, a zwłaszcza jak wpłynie ono na obronność Polski z uwagi na zapowiadane ocieplenie stosunków z Rosją. Mnie to też niepokoi, ale czy mam rozumieć, że ewentualna secesja Kalifornii pozycję USA w rywalizacji z Rosją poprawi i pozytywnie wpłynie na obronność Polski? Sympatykom secesji Kalifornii nie przeszkadza przy tym, że powołują się na wyniki „wyborów powszechnych” – które ograniczałyby prawa poszczególnych stanów – w tym prawo do secesji. Nie trzeba też dodawać, że sympatycy secesji Kalifornii to zdecydowani przeciwnicy dawnych Konfederatów. Bo są przecież w historii secesje słuszne i niesłuszne. Jak kilkanaście miesięcy temu pomysł secesji pojawił się w Teksasie w reakcji na politykę Obamy – obrońcy demokracji jakoś nie podbijali w Internecie informacji o nim. Tamten pomysł był na wskroś niesłuszny.

Niektórzy pocieszają się, że „wciąż istnieje szansa na to, że Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych wybierze na stanowisko prezydenta Hillary Clinton”. O zagrożeniach wynikających z takiego obrotu sprawy dla Stanów Zjednoczonych się nie pisze. Dziennikarze, którzy wpadli na ten trop twierdzą, że Ojcowie Założyciele bali się o to, jakie wyniki może przynieść głosowanie powszechne – głosowanie za pośrednictwem elektorów miało gwarantować, że urząd prezydenta nigdy nie zostanie powierzony osobie bez „odpowiednich kwalifikacji” do jego sprawowania. To ci sami, którzy twierdzą, że przecież Clinton „wygrała w głosowaniu powszechnym”. Ale pal sześć logikę. Dziennikarze powołują się na FactCheck.org. Ja bym jednak proponował poczytać „The Federalist Papers”. Hamilton, Madison i Jay dość dobrze wykładają, jakie były intencje twórców Republiki. Tak – Republiki. O demokracji wyrażali się ze sceptycyzmem.

Obrażonej na „chamstwo” elicie polecam też uwadze „Bunt mas” Ortegi y Gasseta. I „Psychologię tłumu” Gustawa Le Bona.

„Kiedyś ludzi można było podzielić na mądrych i głupich; teraz pojawiła się kategoria „specjalisty”, którego nie można zakwalifikować do żadnej z tych grup – jest on ignorantem we wszystkich sprawach oprócz dziedziny, w której się specjalizuje” – pisał Ortega. Dlatego różni „specjaliści”, najczęściej od ekonomii, nie zauważyli, że „zachęcanie mas, by działały same z siebie, jest buntowaniem ich przeciwko ich przeznaczeniu; masa zna tylko jeden sposób działania – lincz”.

No chyba, że o to właśnie chodzi. Bo niektórzy racjonalni wyborcy pani Clinton – pani Clinton ma tylko takich – którzy nie wierzą chyba w „rebelię elektorów”, zaproponowali by Trumpa po prostu zastrzelić. Ale to chyba postulat „niesłuszny”, bo należąca do amerykańskiej „elity” żurnalistka zlikwidowała swoje konto na Twitterze, na którym go zgłosiła zaraz po tym jak rano wytrzeźwiała. Ale nie można mieć pewności, czy postulat nie upadł tylko dlatego, że zabicie Trumpa nie otworzyłoby drogi do prezydentury pani Clinton, bo Republikanie mają też wiceprezydenta elekta.

Jako wprawkę przed strzelaniem niektórzy publikują filmiki w necie jak rozbijają telewizory w trakcie wystąpienie Trumpa. Na ich tle kibole Legii z ONR całkiem sympatycznymi gośćmi zaczynają się wydawać.

Inni utrzymują – by pocieszyć swoje wrażliwe serca – że wynik amerykańskich wyborów to bunt przeciwko „nierównościom”. Mam złą wiadomość dla spragnionych równości – wystarczy spojrzeć na rozkład dochodów poszczególnych grup wyborców by wiedzieć, że to bzdura. Na Trumpa wcale nie głosowali najbiedniejsi.

Jest też teza, że całe zło stało się przez „wstrętne męskie szowinistyczne świnie”. I to akurat może być prawda. Za Trumpem opowiedziało się wielu ludzi znużonych walką ze swoją własną naturą. Znów się kłania filozofia. Projektując jakiś system polityczny, prawny czy ekonomiczny wychodzi się od własnych wyobrażeń o naturze człowieka. Przedstawia się je wprost, albo przyjmuje pewne koncepcje w sposób dorozumiany. Jak się uważa, że ludzie są dobrzy i racjonalni inaczej projektuje się dla nich instytucje polityczne i prawne i inny system gospodarczy, w którym mają funkcjonować, niż wówczas gdy się uważa, że ludzie są nieracjonalni i generalnie źli. Znaczenie ma też przekonanie skąd się to ewentualne zło w nich bierze. Nauki wielkich, ale dawno zmarłych filozofów warto byłoby skonfrontować z naukami żyjących dziś psychologów, genetyków czy neurobiologów. Niestety, obrońcy demokracji ich też nie czytają. A jak tylko usłyszeli o wynikach badań akademickich na temat różnic w przebiegu połączeń neuronalnych w mózgu mężczyzn i kobiet okrzyknęli, że to jest „neuroseksizm uczonych” „nadinterpretujących wyniki badań”. Wyborcy Trumpa pokazali, że może i jest to „seksizm”, ale za to ma swoje podstawy.

Internet obiegły symboliczne ponoć zdjęcia płaczących kobiet obozu Clinton i rozradowanych mężczyzn w czerwonych czapeczkach z obozu Trumpa. Skoro uznano te zdjęcia za symboliczne, to może czas uznać, że mózgi kobiet i mężczyzn jednak rzeczywiście funkcjonują inaczej – bo przecież te zdjęcia są tego dowodem. Możemy nad tym biadolić i narzekać, ale bez jakiejś pigułki chemicznej, którą mężczyźni będą musieli zażywać pod przymusem, albo bez manipulacji genetycznej nic się nie da zrobić. Można powiedzieć o znaczącej grupie mężczyzn, jak onegdaj mechanicy samochodowi mówili o polskim Fiacie 126p – „ten typ tak ma”. I już. Trump im pokazał, że można mówić głośno to co oni myślą a boją się powiedzieć.

Może „elity” powinny odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego wystawiły panią Clinton? To jest naprawdę fascynujące pytanie. Sanders czy Biden mieliby większe szanse powstrzymać Trumpa.  Podobno „nie było w historii USA kandydata lepiej przygotowanego do sprawowania funkcji prezydenta” – jak wyraził się prezydent Obama z lubością cytowany przez zwolenników demokracji o swojej Sekretarz Stanu. Podobno „jak mało kto zasługuje ona na elekcję” – pisali polscy obrońcy demokracji. Mieszkający w USA kuzyn napisał mi, że pani, która u niego sprząta „zasługuje” bardziej – na pewno nie kradnie.

Najbardziej zdumiewa, że poplecznicy Clinton to rzecznicy postępu i krytycy kapitalizmu. A przecież to pani Clinton jest rzecznikiem tego rodzaju „kapitalizmu”, który pozwala jego przeciwnikom najłatwiej go atakować.

Podobno „mężczyźni kochają zołzy”. Może niektórzy rzeczywiście. Ale widocznie nie aż takie – większość żonatych mężczyzn głosowała na Trumpa. Nie zdobył on nowych głosów w porównaniu do McCaina czy Romneya. To Demokraci je stracili. Wystawiając Clinton. Podobno jak Pan Bóg chce kogoś pokarać, to mu rozum odbiera. „Elitę” pokarał – za jej własne grzechy – rękami jej własnego „bożka”.

Inne wpisy tego autora