Nowy europejski totalitaryzm i wirus brukselski (2/2)

Doceniasz tę treść?

Polecamy Państwa uwadze także część pierwszą artykułu „Nowy europejski totalitaryzm i wirus brukselski”

 

Liberalna demokracja miała pozwolić korzystać z wolności, być ostateczną, prawie doskonałą formułą gwarantowania swobód tak jednostkom jak instytucjom, a nawet całym narodom. Miała być zaprzeczeniem lewicowych totalitaryzmów jak faszyzm, nazizm, czy bolszewicki socjalizm, które ściągnęły na świat tyle nieszczęść. Instytucje, którymi liberalna demokracja obudowała się miały chronić prawa jednostki i społeczeństwa przed tyranią dobrze zorganizowanych mniejszości. A najwyższą formą tej zinstytucjonalizowanej liberalnej demokracji jawi się teraz właśnie Unia Europejska.

Ale okazało się, że tak jak wedle Stalina wraz z rozwojem komunizmu zaostrza się walka klas, tak wedle establishmentu wraz z rozwojem liberalnej demokracji zwiększą się zagrożenie nazizmem, bolszewizmem, czy czym tam jeszcze. Należy więc budować kolejne instytucje i procedury, które pozwolą uchronić się przed nieszczęściem. To oczywiście bzdury. Żadnego realnego zagrożenia nazizmem, czy faszyzmem w Europie nie ma. To tylko jej władcy lubią określać za pomocą obelg jak faszyści, naziści, rasiści, populiści, homofoby i co tam jeszcze do jakiej okazji pasuje, wszystkich, którzy zaczynają kwestionować europejski porządek elit.

Skoro zagrożenie narasta to potrzebne jest zwarcie szeregów, większa kontrola, większa opresja wobec tych, którzy wspaniały ustrój liberalnej demokracji chcieliby obalić.

Unia – ze swoimi aroganckimi, przez nikogo nie wybieranymi i nie weryfikowanymi funkcjonariuszami zawsze miała totalitarne ciągoty. Stąd jej zapędy do kontrolowania każdego aspektu życia. Co jemy i czym jemy, co palimy i pijemy i z jakich naczyń, czego się uczymy, jakich odkurzaczy i żarówek używamy, jakimi samochodami jeździmy, ile mleka mają dawać krowy, co jest ślimakiem, a co rybą, owocem , czy warzywem etc. – wszyscy znają te przykłady, a jest ich tysiące pokazujące ową przemożną chęć wpływania na każdy aspekt życia.

Tomasz Wróblewski opowiadając o liberalnej demokracji i jej patologicznym nałogu kontrolowania wszystkiego stwierdził, że do tej pory reagowaliśmy na to z pobłażaniem i politowaniem. I ma rację. To było odbierane jako drobna niedogodność, niewielki koszt uczestnictwa we wspaniałym projekcie. No dobra, może tam i w Unii mierzą krzywiznę ogórków i bananów, zajmują się opisywaniem siedzeń w ciężarówkach i traktorach, ale możemy im to wszystko darować, bo przecież prowadzą nas ku świetlanej przyszłości, więc nie ma co przejmować się jakimiś drobiazgami.

Z czasem jednak okazało się, że z owych drobiazgów składa się życie, a przytłoczona normami, przepisami, biurokratycznymi procedurami Unia zaczyna się dusić, a wraz z nią miliony jej mieszkańców. Oto okazuje się, że po raz pierwszy od pewnie dwustu lat w wielu krajach nowe pokolenie będzie żyło w gorszych warunkach niż jego rodzice (oczywiście pomijając katastrofy wojenne).

Do tego nadszedł potężny kryzys finansowy, z którego Europa się nie podniosła i imigracja, która dosłownie zalała kontynent, a wobec której Unia ze wszystkimi swoimi instytucjami okazała się bezradna. To przechyliło czarę goryczy. Lud europejski zaczął się buntować. W całej Europie, ale także na świecie do głosu zaczęły dochodzić antyestablishmentowe ugrupowania otwarcie kwestionujące liberalną demokrację i jej ład. Odpowiedzią na to eurokratów, ale i liderów państw jest zwarcie szeregów, chęć poddania społeczeństw jeszcze większej kontroli i wręcz pozbawienia ich głosów.

Elity były zawsze aroganckie. To ich immanentna cecha. Bez niej nie byłyby właśnie owymi elitami. Zawsze uważały, że maluczkich trzeba prowadzić, bo są zbyt głupi, by rozumieć złożone zjawiska, politykę globalną, czy nawet to co jest dla nich dobre. Owszem demokrację należy szanować, ale można ją przecież stosować tak, by zawsze rządził w gruncie rzeczy ten sam establishment, do którego dokooptowuje się kolejne generacje zawodowych polityków i działaczy. Nikogo nie dziwi, że w Szwecji przez 100 lat może rządzić praktycznie jedna partia. Że w Niemczech od czasów wojny nieustannie władzę sprawuje SPD i CDU, w Wielkiej Brytanii na zmianę Torysi i Lejburzyści, we Francji przepoczwarzający się socjaliści etc.

Na rynku można przebierać w milionach towarów, ale w polityce ciągle to samo – chadecy, czy konserwatyści i socjaliści różniący się od siebie tak jak pepsi od coca-coli. Steve Bannon, konserwatywny amerykański działacz i publicysta nazywa wszystkie te polityczne ugrupowania i tworzące je elity Partią Davos.

Do skrajności doszło w samych Stanach Zjednoczonych, gdzie rządy formacji, którą Trump określa „waszyngtońskim bagnem” uznano za oczywistość. Ten ostatni przykład jest jedną z najlepszych ilustracji tego, jak demokrację liberalną można sprowadzić do rządów oligarchii. Przyjrzyjmy się dobrze: w 1988 roku prezydentem zostaje Bush senior. Cztery lata później władzę obejmuje Clinton, a po kolejnych 8 latach znów Bush, ale syn seniora. W kolejnych wyborach faworytem jest żona Clintona – Hillary, ale trochę przypadkowo i wbrew wszystkim objawia się Obama. Dochodzi więc do zwykłej politycznej transakcji. W zamian za wycofanie się z wyścigu i obietnicę poparcia w następnych Clinton zostaję szefową Departamentu Stanu, by w 2016 roku znów wynurzyć się jako najlepsza kandydat do prezydentury. Według ekspertów i polityków jej najgroźniejszym konkurentem miał być kolejny Bush, syn i brat dwóch prezydentów. I on i Hillary gromadzą rekordowe sumy na kampanię. I nikogo to nie dziwi. Elity uznają, że to całkowicie normalne, oczywiste, że najpotężniejszym mocarstwem świata na przestrzeni 36 lat przez 28 mogą rządzić dwie rodziny – Bushów i Clintonów. Niewiele się to różni od nieustannego demokratycznego obierania władcy Rosji – Putina.

Zwycięstwo Trumpa okazuje się więc być według establishmentu porażką demokracji. Podobnie jak świetny wynik Salviniego we Włoszech, Szwedzkich Demokratów, niemieckiej AfD, rosnąca w siłę holenderska Partia Wolności, prezydentura Jaira Bolsonaro w Brazylii – to wszystko staje się zagrożeniem dla liberalnego ładu.

Nie wystarczą więc dotychczasowe narzędzia kontroli, by sprawować rządy dusz. Sama Unia potrzebuje więc nowego tworu – państwa ze ze wszystkimi jego atrybutami. Także tymi, które definiują autokrację.

W samej Unii już dziś nie funkcjonuje Monteskiuszowska zasada trójpodziału władzy, o której tak chętnie nam się przypomina. Parlament Europejski jest atrapą bez inicjatywy ustawodawczej i funkcji kontrolnych. Nikt nigdy nie słyszał o tym, by w PE złożono wniosek o wotum nieufności wobec którego z komisarzy, nie mówiąc już o Przewodniczącym Komisji. Wybór tego ostatniego w procedurze tzw. „Spitzenkandidatem” dokonywany jest nawet z pominięciem zapisów europejskiej konstytucji, czyli Traktatu Lizbońskiego.

Idea państwa europejskiego najbardziej forsowana jest dziś przez przywódców państw, którzy zupełnie nie radzą sobie z wewnętrznymi kłopotami. Wygląda to na klasyczną ucieczkę do przodu Emmanuela Macrona i Angeli Merkel. Opowieści prezydenta Francji o wielkiej europejskiej armii mogą napawać strachem, jeśli zestawi się je z ostatnimi obrazkami z Paryża.

O stanie owej liberalnej demokracji świadczy także to, że praktycznie jedna osoba – Angela Merkel mogła zadecydować o wpuszczeniu do Europy milionów nielegalnych imigrantów. Zrobiła to zresztą łamiąc niemiecką konstytucję, o czym mówił nawet wewnętrzny raport jej rządu. I tak jedna pani mogła sobie określić kto będzie mieszkał w Europie ze wszystkimi tego konsekwencjami dla jakichś tam Polaków, Słowaków, Węgrów, Greków, Chorwatów, czy Bośniaków.

By tak mogło się stać potrzebna jest jeszcze pełna współpraca liberalnych mediów. Nazywam ją sojuszem tronu i mikrofonu. Nie tylko pozwala to Merkel przykryć to, iż złamała niemiecką konstytucję, ale też rozpętać nagonkę na każdego, kto ma czelność zakwestionować to, że dowolna liczba młodych mężczyzn może sobie wtargnąć do Europy i zacząć zaprowadzać w niej własne porządki.

Media są częścią elit. Pokazują rzeczywistości, nie taką jaka ona jest, a jedynie to, jak chciałby establishment, by ona wyglądała. Z raportu opisującego jak przedstawiany jest w brytyjskich mediach Brexit wynika, że na jedną osobę występująca i będącą zwolennikiem wyjścia z Unii przypadają 4 opowiadające się za pozostaniem w niej. W Stanach zjednoczonych ponad 90% relacji medialnych jest w stosunku do administracji Trumpa negatywnych.

Mediom i rządzącym nie wystarczy już jednak taka „spontaniczna” cenzura. Od takiej formy opresjonowania wolności słowa elity przeszły do formy zinstytucjonalizowanej, sformalizowanej. Niczym innym jak narzędziem cenzury jest wprowadzenie pojęcia „mowa nienawiści”. Zakwalifikowanie tak czyichś wypowiedzi w wielu krajach rozpoczyna procesy karne. W samej Wielkiej Brytanii wszczynanych jest 10 takich śledztw dziennie. Ostatnio głośno było o przypadku właściciela psa, który miał nienawistnie szczekać.

Zagrożeniem dla jednorodnego, słusznego przekazu stały się media społecznościowe, więc i tu systematycznie wprowadzane są narzędzia do niszczenia wolności słowa. Oprócz tzw. mowy nienawiści pojawiły się też tzw. fake news. Rządy wielu państw oficjalnie podjęły współpracę z internetowymi gigantami, by eliminować z sieci wszystko co zostało właśnie tak zakwalifikowane. Tak już jest w Niemczech i Szwecji, a za chwilę we Francji. Przeforsowane przez niemieckiego ministra sprawiedliwości socjalistę Heiko Maasa przepisy pozwalają nałożyć nawet 50 milionów euro kary na portale, które nie będą usuwać „mowy nienawiści” i fake newsów. Praktyka wskazuje, że na indeksie może wylądować nawet taki tekst jak ten. Cenzorskie zapisy nie dotyczą już tylko pojedynczych wypowiedzi, ale też poszczególnych autorzy, czy redakcji.

W takiej atmosferze nietrudno o terror politycznej poprawności, która zastąpiła poprawność moralną. Opresja nawet nie musi być realizowana przez państwo. Przekonał się o tym pewien szwedzki dentysta, który sprawdzał uzębienie imigrantom. Na podstawie tego zakwestionował on wiek wielu „nieletnich sierot wojennych”. To wystarczyło, by stracił pracę i posadę na uczelni. Podobnie jak Germund Hesslow profesor neurofizjolog, którego pozbył się Uniwersytet Lund, za to, iż na wykładach mówił o biologicznych różnicach pomiędzy mężczyznami i kobietami.

Takich przykładów w całej Europie są tysiące. W samych Stanach Zjednoczonych ponad 50% studentów boi się mówić o swych poglądach politycznych. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy utożsamiają się z Republikanami. Strach przed mową nienawiści, naruszeniem patologicznej poprawności zaczyna paraliżować i uniemożliwiać zwłaszcza w Europie jakąkolwiek dyskusje. W Stanach Zjednoczonych ze względu na przywiązanie do I Poprawki gwarantującej wolność słowa nikt jeszcze sformalizowanej cenzury nie ośmiela się proponować. Ale w Stanach Zjednoczonych Europy objęłaby ona wszystkich.

Jak się więc jawią przyszłe Stany Zjednoczone Europy? Mnie się jawią jako państwo niedemokratyczne, autorytarne i i totalitarne.

Niedemokratyczne, bo pozbawione choćby trójpodziału władz i bez praktycznego wpływu obywateli na to, kto sprawuje rządy. Łamiące nawet Traktaty Lizbońskie i dowolnie ustanawiające sposoby mianowania władców – tak jak zrobiono to choćby w 2014 przy nominowaniu Junckera.

Autorytarne, bo jedna, albo kilka osób w zaciszu gabinetu, salonu, czy cigar and whisky lounge będą mogły podejmować decyzje mającą wpływ na życie setek milionów. Tak jak zrobiła to Merkel przy okazji imigrantów. Tak jak próbuje to teraz przeprowadzić z Macronem i Junckerem forsując powołanie armii, straży granicznej, ograniczania suwerenności państw etc.

Totalitarne, bo kontrolujące wszystkie aspekty życia – od narodzin po grób i dysponujące narzędziami kontroli jak choćby cenzura i sądy karzące każdy objaw nieprawomyślności.

Inne wpisy tego autora