O kryzysie w relacjach z Izraelem (a w konsekwencji także z USA) i Ukrainą napisali już chyba wszyscy. Wiele do dodania nie mam, a robienie tego w czasie, gdy emocje ważniejsze są od racjonalnego rachunku politycznego tym bardziej nie ma sensu. Warto za to zadać pytanie o to, co rzekomo jest praprzyczyną konfliktu, czyli o politykę historyczną.
Pięknoduchowskie mniemanie, ze nie należy prowadzić żadnej polityki historycznej, bo prawda sama się wybroni było chyba mottem rządów Platformy Obywatelskiej. Rzecz o tyle zabawna, że cale kierownictwo państwa od prezydenta, premiera i szefa MSZ poczynając składało się z absolwentów historii. Być może nie jest to nawet paradoks, bo dla osób z akademickim wykształceniem historycznym większość problemów z historią wydaje się oczywista. Wiedzą przecież, że dzieje państw i narodów to kompozycja różnych odcieni szarości. Obawa przed prymitywną pedagogiką czy to dumy czy wstydu skłania do rezygnacji z jakiejkolwiek narracji historycznej wspieranej przez państwo.
Tyle, że podobnie jak w gospodarce, państwo w polityce historycznej powinno być właśnie dyskretnym podpowiadaczem, pomocnikiem a nie wszechmocnym kreatorem. Czym jest skuteczna polityka historyczna zrozumiałem kiedyś w Teksasie, zwiedzając słynny fort Alamo. Nie ma chyba kinomana na świecie, który by tej nazwy nie kojarzył. Bohaterska obrona fortu jest motywem pewnie z połowy klasycznych westernów. Tymczasem w porównaniu z dowolnym zamkiem w Europie teksańskie fortyfikacje rozmiarem przypominają trochę większe kretowisko. Podobnie jak skala bitwy i sił użytych w walkach (nieco ponad 3 tys. ludzi po obu stronach). Był to rok 1836. Każda większa potyczka Powstania Listopadowego czy Powstania Węgierskiego1848 r. była większa od Alamo, ale o – na przykład – bitwie pod Iganiami nie wie nawet wykształcony Polak, zaś o obronie Alamo słyszał cały świat.
Podobne wrażenie można odnieść zwiedzając Opactwo Westminsterskie w Londynie. Przyglądając się wiszącym tam tablicom i epitafiom kojarzymy nieomal każde nazwisko. Często są to drugorzędni pisarze lub politycy, ale ich obecność w historii Brytyjskiego Imperium sprawiła, że zostali wdrukowani w świadomość historyczną całego świata.
Z drugiej strony, kiedy przyjeżdżamy np. do dawnej ormiańskiej stolicy Ani, oglądamy katedrę o trzysta lat wyprzedzającą europejskie budowle gotyckie i ruiny miasta, jednego z największych w ówczesnym świecie, zdajemy sobie sprawę, że dla wykształconego Europejczyka jest to ziemia i historia kompletnie nieznana.
Wszystkie te przykłady, a pewnie można ich odnaleźć w bliższym i dalszym otoczeniu setki wskazują na skuteczność i nieskuteczność polityki historycznej prowadzonej przez poszczególne państwa i narody. Hollywood było i jest najpotężniejszym narzędziem amerykańskiej polityki historycznej. Polityki, która zarówno tworzy stereotypy (Meksykanin to dla całego zachodniego świata gruby, skorumpowany i obleśny oficer z pogranicznego posterunku, albo okrutny bandzior z Siedmiu Wspaniałych), jak buduje obraz amerykańskiej potęgi. Nawet demaskatorskie w założeniu filmy o niecnych knowania CIA pokazują instytucje państwa amerykańskiego jako nienaruszalną potęgę.
Podobnie było z brytyjską narracją o wielkim Imperium Cywilizacji. Narracją, którą polski czytelnik może doskonale odczytać z „W Pustyni i w Puszczy” zafascynowanego brytyjską potęga Sienkiewicza. W tej narracji brytyjski pacykarz jest nieskończenie ważniejszy od wielkiego malarza z – powiedzmy- Litwy.
Mówiąc krótko – jeżeli czegoś nie ma w anglojęzycznej narracji telewizyjnej, filmowej czy muzycznej to w obiegu cywilizacyjnym świata Zachodu jest na marginesie.
Niezwykle ważne jest przy tym, że narracja ta nie wychodzi z instytucji państwa. Mamy do czynienia z opowieścią historyczną kreowana przez instytucje i osoby prywatne. Solidnie zakorzeniony system edukacyjny, pewność dotycząca własnego systemu wartości (jak choćby obecne do lat siedemdziesiątych oznaczanie w brytyjskich sklepach towarów jako „brytyjskie” bądź „zagraniczne” z niewypowiedzianym, ale oczywistym założeniem, że brytyjskie jest lepsze), w naturalny sposób budowały opowieść o historii i teraźniejszości. Hollywood opowiada o wspaniałej Ameryce nie dlatego, że ktoś tak zadekretował a z tej prostej przyczyny, ze takiej opowieści oczekuje widz, wychowany przez szkołę, dziesiątki różnych organizacji i stowarzyszeń od klubów sportowych poczynając i na koniec rodzinę.
Polityką historyczną realizowaną z poziomu państwa jest z kolei polityka państwa Izrael. Niebywała tragedia Holocaustu stała się dla państwa Izrael, ale i dla diaspory żydowskiej na całym świecie, drugą religią. Strzeżoną niezwykle pieczołowicie, obecną w wychowaniu i edukacji. Polityka historyczna zbudowana wokół wizerunku „narodu ofiary zbrodni” wzmacnia politycznie państwo i stanowi oś integracji narodowej. Ale, podobnie jak w przypadku amerykańskim, skuteczność tej polityki zbudowana jest na jej zinternalizowaniu przez społeczeństwo oraz na przekazywaniu narracji w języku angielskim i przy użyciu miękkich narzędzi perswazji, kultury popularnej itd.
Pamiętam rozmowę z jednym z izraelskich intelektualistów o ludobójstwie Ormian. Zapytałem go, dlaczego Izrael jest dość wstrzemięźliwy we wspieraniu ormiańskich starań o uznanie „Wielkiej Rzezi” z czasów I wojny światowej za pierwsze ludobójstwo i penalizację jej zaprzeczenia? Odpowiedź brzmiała: „Jeden naród – ofiara wystarczy. Świat by nie zniósł kolejnej tragedii. Musimy dbać o świadomość wyjątkowości Holocaustu”.
I ostatni już przykład. Chiny i Japonia. Dzięki obecności w anglojęzycznej narracji Japończycy nieomal zmonopolizowali kreację obrazu Dalekiego Wschodu. Nie mówimy, albo mówimy rzadko o apokaliptycznych zbrodniach jakich Japończycy dopuszczali się podczas II wojny światowej, ale pamiętamy o wysublimowanej kulturze, honorze samurajów i potędze Japonii. Chiny, które przez całe średniowiecze i znaczną część ery nowożytnej były rzeczywistym pępkiem świata postrzegamy wciąż jako kraj umundurowanych biedaków siedzących gdzieś za Wielkim Murem.
Dlaczego? Bo japoński przekaz był kreowany przez niezależnych pisarzy i filmowców, przy konsensusie japońskich elit a chiński oficjalny był nadęty i niewiarygodny, a na dodatek kompletnie różny od przekazu płynącego z Tajwanu czy Hongkongu. Wciąż zresztą Pekin nie potrafi (pomimo potęgi państwa) swojego przekazu uwiarygodnić.
Paradoksem wydaje się, że realny sukces polityki historycznej w Polsce ma na koncie tylko Włodzimierz Sokorski. Ten prezes Radiokomitetu poprzez kapitana Klossa i Czterech Pancernych wykreował obraz wojny i Polski czasu wojny, który wciąż jest obecny w głowach nie tylko Polaków ale większości obywateli dawnych „demoludów”.
Co wynika z tej garści przykładów, dla współczesnej polityki historycznej Polski? Po pierwsze, że najmniej skutecznym kreatorem takiej polityki – gdy idzie o wiarygodność przekazu – są instytucje państwowe. Po drugie, ze bez zbudowania względnego konsensusu elit wokół zasadniczych punktów przekazu narracja będzie zaburzona, nieskuteczna i odbierana jako namolna propaganda. Po trzecie należy wybrać „polski produkt narodowy” czyli motyw, który będzie szczególnie eksponowany (coś w rodzaju wolności i obywatelskości będących osią amerykańskiego marzenia czy mitu samurajskiego „sprzedawanego” przez Japończyków). Po czwarte narracja musi być skierowana do odbiorcy z kręgu anglosaskiego i posługiwać się nie tylko językiem, ale również siatką pojęciową zrozumiałą dla tego odbiorcy. Łącznie z tym, że patos dawkuje się niezmiernie ostrożnie. Po piąte wreszcie – i chyba najważniejsze – polityka historyczna musi być uczciwa. Lukrowanie przeszłości i tworzenie wyidealizowanego obrazu historii może być skuteczne na wewnątrz i w krótkim dystansie czasowym, na dłuższą metę punktem wyjścia muszą być uczciwe badania historyczne i logiczny proces edukacyjny od szkoły podstawowej po poziom akademicki. Po szóste bowiem – najlepszym sposobem prowadzenia polityki historycznej jest powszechna dyplomacja obywatelska.