100 milionów euro Czartoryskich

Doceniasz tę treść?

Dość już dawno temu przez media przetoczyła się dyskusja o podatkach Agnieszki Radwańskiej, najlepszej polskiej tenisistki. Była ona wtedy przedstawiana jako przykład patriotyzmu, bo przecież mogła była zostać bez kłopotu rezydentką podatkową któregoś z krajów o bardzo niskim poziomie osobistego opodatkowania, a jednak wciąż płaciła podatki w Polsce. (Czy nadal trwa w tym heroizmie – nie wiem, ale też nie ma to większego znaczenia.)

Pisałem wtedy, że odrzucam takie rozumienie patriotyzmu. Słynne „płacenie podatków” jako wyraz postawy patriotycznej to, po pierwsze, typowe dla wielbicieli sprowadzenia wszystkiego do ciepłej wody w kranie zwalnianie się z jakiejkolwiek poważniejszej odpowiedzialności czy zobowiązań wobec własnego państwa i wspólnoty. Trochę jak z dawaniem „na Owsiaka” – skoro raz w roku „daję na Owsiaka”, to poza tym nie muszę już nikomu w żaden sposób pomagać. Tu podobnie: skoro płacę podatki, to niech nikt ode mnie nie wymaga, że zrobię coś więcej.

Po drugie – co uważam za znacznie ważniejsze – nie jest w żadnym wypadku postawą patriotyczną kładzenie uszu po sobie i płacenie choćby najwyższych i najbardziej niesprawiedliwych podatków w swoim kraju, gdy można tego uniknąć choćby poprzez rezydenturę podatkową gdzieś indziej (co jest całkowicie legalne). Osobie zamożnej (a tylko takie są w stanie zostać rezydentami na przykład w Monaco) zostaje wówczas więcej pieniędzy, a wierzę, że ona sama wyda je lepiej, również z pożytkiem dla wspólnoty, niż rozdęte państwo. A choćby i wydała wszystko na luksusowe samochody – to wyłącznie jej sprawa. Poza tym postawą prawdziwie patriotyczną jest walka o to, żeby nasze państwo zmieniało się w dobrą stronę, a więc również o niższe, czytelne, prostsze podatki. W tym sensie nawet skrajny egoista, wynoszący się ze swoimi pieniędzmi poza Polskę jest pozytywnym impulsem, bo każe zastanowić się, co robimy nie tak z naszym systemem podatkowym. Oczywiście możliwe reakcje są dwojakie. Etatyści, ubóstwiający państwo, natychmiast zaczną kombinować, jak by tu uniemożliwić ucieczkę podatkową za pomocą nowych przepisów, podczas gdy liberałowie zaczną myśleć, jak sprawić, żeby nikt nie chciał uciekać. Nie muszę dodawać, które podejście uznaję za właściwe.

Tyle wstępu, który prowadzi mnie do sprawy Fundacji Książąt Czartoryskich. Fundacja ta, jak wiadomo, otrzymała od państwa polskiego około 500 milionów złotych za całość swojej kolekcji, zgromadzonej w krakowskim muzeum (od paru zresztą lat nieczynnym), w tym za „Damę z gronostajem” da Vinci (jak twierdził Cuma w „Vinci” Machulskiego – „w Polsce jest tylko jeden obraz”). Zasadności tej transakcji, którą za swój wielki sukces uznał wicepremier Piotr Gliński, nie oceniam. Odczucia mam bowiem ambiwalentne. Kolekcja nie mogła być podzielona ani sprzedana za granicę, co budzi pytanie o zasadność zakupu przez państwo. Z drugiej strony jej wartość historyczna i artystyczna (a sam byłem w Muzeum Czartoryskich kilkakrotnie, gdy było jeszcze czynne) jest faktycznie tak wielka, że suma, jaką zapłaciliśmy, nie wydaje się wygórowana, a i można przyjąć, że lepiej, aby pieczę nad tak drogocennym zbiorem sprawowało jednak państwo. O ile mi wiadomo (choć mogę się tu mylić), nie ma na świecie prywatnej kolekcji muzealnej podobnej klasy i wartości. Największe prywatne muzea gromadzą albo sztukę współczesną, albo dzieła o charakterze etnograficznym.

Faktem jest, że polskie państwo kolekcję kupiło, a teraz Fundacja Czartoryskich zamyka działalność i 90 procent uzyskanych ze sprzedaży pieniędzy przenosi do nowej fundacji, nazwanej „Le Jour Viendra” („Nadejdzie dzień”), zarejestrowanej w Księstwie Lichtenstein. W związku z tym wybuchła awantura z udziałem również niektórych konserwatywnych publicystów: że oto polskie państwo zapłaciło, a teraz kasa zostaje wyprowadzona do „raju podatkowego”. Niektórzy – na przykład Piotr Skwieciński – uznali, że takie postępowanie nie licuje z prezentowaną na zewnątrz „arystokratycznością” grupy ludzi, tworzących obie fundacje. Słowem – że jest „mało patriotyczne”.

To zadziwiające zarzuty. Status Lichtensteinu jest dyskusyjny. Faktem jest, że atrakcyjność podatkowa tego państwa-miasta polega głównie na zerowej stawce podatku CIT wobec firm, które nie mają źródła swoich dochodów na jego terytorium. Rejestrowane tam firmy są zwolnione z większości obciążeń podatkowych na takiej zasadzie, jak fizyczni rezydenci w miejscach o niskich podatkach osobistych. Jedyne podatki, jakie musi płacić firma z siedzibą w Lichtensteinie, to te od nieruchomości na miejscu. Do tego dochodzi całkowita prywatność w obrocie finansowym. Wszystko to jednak nie czyni z Lichtensteinu raju podatkowego w takim znaczeniu, w jakim używa się tego pojęcia w odniesieniu choćby do państewek na wyspach Pacyfiku. Księstwo należy do Europejskiego Obszaru Gospodarczego i Strefy Schengen, więc musi na tym poziomie dostosowywać swoje prawodawstwo. W grudniu 2017 roku zarówno Lichtenstein, jak i sąsiednia Szwajcaria znalazły się na unijnej liście krajów, których zasady dotyczące finansów nie są dość przejrzyste, ale które zobowiązały się do ich zmiany. Rząd Lichtensteinu oznajmił wówczas, że na liście być nie powinien, ponieważ wypełnia wymogi UE. Co ważne w tym konkretnym przypadku, zarzuty, stawiane przez Brukselę, nie dotyczą prawodawstwa obejmującego fundacje.

Przedstawiciele Le Jour Viendra wyjaśnili, dlaczego wybierają Lichtenstein: bo obowiązuje tam korzystniejsze i przede wszystkim stabilniejsze prawo dotyczące fundacji, szczególnie tych z większym majątkiem. Faktycznie, w księstwie ma siedzibę wiele podobnych struktur, w tym choćby ta założona przez zmarłego w 2018 r. założyciela sieci IKEA. To wyjaśnienie, zamiast służyć oburzaniu się, powinno dać do myślenia. Niestabilność polskiego prawa w wielu dziedzinach, zwłaszcza odkąd po ostatnich wyborach zapanowała rewolucyjna gorączka, jest poważnym problemem, który ma wpływ na wiele decyzji biznesowych.

Przede wszystkim jednak – jak można stawiać prywatnej fundacji zarzut z tego, co robi ze swoimi uczciwie uzyskanymi pieniędzmi? Dziś przedstawiciele Le Jour Viendra mówią, że nowa fundacja nadal będzie się zajmować promowaniem polskiej kultury, choć nie przedstawiono jeszcze oficjalnie celów jej działalności. Ale choćby miała się zająć czymś całkiem innym albo gdyby nawet była jedynie przechowalnią pieniędzy fundatorów – co komu do tego? Czy ktoś te pieniądze ukradł? Uzyskał w nieuczciwy sposób? Nie. Dyskusja o tym, co z pieniędzmi robią fundatorzy, przypomina sytuację, w której przyszlibyśmy do sklepu, zrobili w nim zakupy, po czym zaczęli się bulwersować tym, na co właściciel placówki handlowej wydaje uzyskane od nas pieniądze.

Zamiast zatem skupiać się nad losem zapłaconych przez Polskę 100 milionów euro, lepiej byłoby skoncentrować się nad tym, kiedy kolekcja będzie dostępna dla zwiedzających i w jaki sposób państwo polskie zamierza ją prezentować.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną