Spór o hodowlę zwierząt futerkowych przywołał jeden z najszkodliwszych, choć skrywanych sentymentów, obecnych głównie wśród elektoratu partii rządzącej – choć nie tylko. Choć przed wyborami retoryka PiS szła dwutorowo – z jednej strony emablowanie przedsiębiorców, z drugiej tak zwanych „zwykłych Polaków” w kontraście do „elit” – to jednak wygrana partii Jarosława Kaczyńskiego i obecne dla niej poparcie nie wzięły się z tej pierwszej, ale z drugiej narracji. Wolny rynek, bogacenie się, przedsiębiorczość nie mają dziś w Polsce dobrej prasy, chyba że dostały imprimatur jako rdzennie polskie. Często zresztą imprimatur całkowicie fałszywe, jak było w przypadku ustawy o aptece dla aptekarza, którą obłudnie prezentowano jako walkę z rzekomym zagranicznym kapitałem.
Podobne absurdy można przeczytać w mediach społecznościowych i dziś. Niektórzy twierdzą wbrew faktom, że hodowle futerkowe są głównie zagraniczną własnością. To nieprawda – jest dokładnie odwrotnie, ale nawet, gdyby tak było, to coś tu jest niejasne. Przecież rząd PiS z ogromną przychylnością odnosi się do zagranicznych inwestycji w Polsce. I to inwestycji, które – jak montownie aut – nie wzbogacają naszego know-how, zaś koszt jednego miejsca pracy tam powstającego bywa absurdalnie wysoki. Bo tego typu inwestycje instalują się w Polsce na zasadzie przetargu pomiędzy państwami, oferującymi najlepsze warunki – na własny koszt. Zwolnienia podatkowe, gwarancje kredytowe, specjalne ścieżki załatwiania spraw – to ułatwienia niedostępne dla rodzimych przedsiębiorców i opłacane z polskiego budżetu. Spektakularne zagraniczne inwestycje na preferencyjnych warunkach to gospodarcze paciorki. Zachwycanie się nimi to dopiero murzyńskość. Te nieliczne fermy zwierząt futerkowych, będące faktycznie własnością zagranicznych obywateli, nie żerują na polskim budżecie i nie powstały za sowite ulgi i dzięki preferencjom.
Ów antywolnorynkowy sentyment, o którym mowa wyżej, można streścić następująco: przedsiębiorcy, zwłaszcza ci średni, którym udało się rozbudować swoje początkowo małe biznesy w III RP, na pewno zrobili to dzięki układom. Należy ich dokładnie skontrolować i traktować jako potencjalnych przestępców. Poza tym to bogacze, więc trzeba im zabrać. I wyzyskiwacze, bo eksploatują swoich pracowników. Jednym słowem – krwiopijcy, z którymi dobra ludowa władza powinna zrobić w końcu porządek.
Przesadzam? Może trochę, ale taką emocję da się wyczytać z wielu wypowiedzi. Ta emocja w dużej mierze niesie PiS, bo – jako się rzekło – klasyczny liberalizm nie ma dziś dobrej passy (ciekawie pisze o przyczynach tego zjawiska Stefan Sękowski w swojej świeżo wydanej książce „Żadna zmiana” – na rozmowę z autorem w Polskim Radiu 24 zapraszam w najbliższy wtorek o 22.15). Ale jest zabójcza dla gospodarki, bo w przekazie partii rządzącej powstał w ten sposób dysonans.
Z jednej strony premier Morawiecki doprowadził w końcu do uchwalenia pakietu ustaw dla biznesu i werbalnie cały czas wspiera przedsiębiorców. Z drugiej – wyborcy PiS, z którymi partia rządząca jest przecież w swego rodzaju sprzężeniu zwrotnym, tego probiznesowego nastawienia, najdelikatniej mówiąc, nie podzielają. Coś tu nie gra.
Jeżeli przysłuchać się temu, co mówi premier, to można odnieść wrażenie, że za dobrych uznaje drobnych przedsiębiorców – ale jako jakąś nieokreśloną masę – oraz wielkich inwestorów. Ci, którzy wyszli ponad poziom podstawowy, ale nie są potentatami, gdzieś giną. Przede wszystkim zaś brakuje wsparcia na przykładzie konkretnych przypadków, pokazania ich jako wzoru. Nie wielkich firm w rodzaju Fakro czy Pesy, ale przedsiębiorstw zatrudniających 25, 50 czy 100 osób. Brakuje wyraźnego stwierdzenia ze strony premiera, że zarabianie, bogacenie się, to rzecz dobra i pożądana. Bardziej stanowczy jest w tym przekazie choćby ks. Stryczek, twórca Szlachetnej Paczki. Morawiecki każdą zdążającą w tym kierunku wypowiedź obwarowuje opowieściami o społecznej odpowiedzialności, społecznej sprawiedliwości, zrównoważeniu rozwoju i innymi mądrościami z asortymentu Piketty’ego. Mówiąc brutalnie – brakuje najzwyklejszej pochwały robienia pieniędzy i pokazania tego na przykładach: „Oto pan Janek, który zaczynał od stoiska z warzywami na osiedlowym bazarku, a dziś ma sieć pięciu sklepów. Brawo, panie Janku, właśnie takich ludzi Polska potrzebuje i takim ludziom będzie szła na rękę”. No, ale pan Janek nie jest przecież taki do końca dobry, bo ma wielu pracowników, sam już nie stoi za ladą, i kazał tym pracownikom harować w niedziele. Więc teraz dobry rząd zabroni mu otwierać sklepy w dwie niedziele w miesiącu, krwiopijcy jednemu.
Czy doczekamy się kiedyś prostej i jasnej deklaracji premiera (lub nowej minister przedsiębiorczości), że bogacenie się, zarabianie, powiększanie własnej zamożności jest chwalebne i pożądane – bez zastrzeżeń i warunków? Trudno powiedzieć. Ale takie słowa powinny paść, jeśli nie chcemy stać w jakimś koszmarnym rozkroku pomiędzy pochwałą wolnego rynku a jego potępieniem.