Czy sąd konstytucyjny jest potrzebny?

Doceniasz tę treść?

Niemal wszyscy (może poza środowiskami narodowców) są zgodni co do tego, że prezydent Andrzej Duda podjął salomonową decyzję, podpisując nowelizację ustawy o IPN, ale zarazem kierując ją do kontroli następczej Trybunału Konstytucyjnego. Co jednak ciekawe, również po stronie komentatorów sprzyjających rządowi wydaje się panować przekonanie, że TK podejmie decyzję, mówiąc najdelikatniej, nie do końca suwerenną, a raczej zgodną z oczekiwaniem rządzących.

TK w poprzednich latach, gdyby spojrzeć syntetycznie, wydawał się sprzyjać innej wizji państwa niż ta realizowana dzisiaj, potrafił jednak zaskoczyć nieoczywistymi orzeczeniami. Tak było na przykład w przypadku orzeczenia w sprawie aborcji (życie powinno być chronione od poczęcia) z lipca 1997 roku, gdy trybunałem kierował prof. Andrzej Zoll, czy w przypadku orzeczenia z początku października 2015 roku w sprawie ograniczeń nakładanych na lekarską klauzulę sumienia (konieczność wskazania lekarza, który podejmie się zabiegu). Trybunałem kierował wówczas prof. Andrzej Rzepliński. W innych przypadkach trybunał potrafił odwoływać się do zaskakujących, pozakonstytucyjnych kryteriów, tak jak w przypadku orzeczenia o konstytucjonalności zabrania pieniędzy obywateli, zgromadzonych w OFE, z listopada 2015 roku. Wtedy TK stwierdził, że może prawo do własnych pieniędzy jest ważne, ale jeszcze ważniejsza jest stabilność budżetu. Na czym zresztą skorzystał także rząd PiS, dokańczając rabunek OFE, rozpoczęty przez PO.

Dzisiejszy trybunał nie jest już elementem nieprzewidywalnym. Choć po stronie rządowej nikt tego otwarcie nie mówi, panuje milcząca zgoda co do jego politycznej zależności od rządzących. Oczywiście nie bezpośredniej, ale trudno sobie wyobrazić, żeby TK pod kierownictwem sędzi Przyłębskiej w jakiejkolwiek zasadniczej sprawie zakwestionował propozycje rządzących. Co ważne – nie mówię tu o kwestiach światopoglądowych. Naturalną sprawą jest, że sędziowie wyłaniani przez polityków o określonym profilu ideowym w takich właśnie sprawach będą orzekać zgodnie z nim. Mówię o ustawach stricte politycznych i budzących istotne wątpliwości co do ich konstytucyjności.

Paradoksalnie, w obecnym konflikcie TK może mimo to odegrać rolę pożyteczną rolę, zalecając zmiany w ustawie w oparciu o konstytucję, a tym samym zdejmując kłopotliwe polityczne odium tychże zmian z polityków, w tym z prezydenta, oraz nadając swoim zastrzeżeniom walor (lub pozór) obiektywizmu. To ważne w grze, którą prowadzi dziś polskie państwo, i do tych kwestii trzeba się odwoływać, ale trudno mieć złudzenia, że będzie to rozstrzygnięcie autonomiczne.

Ten wstęp prowadzi do pytania, czy Trybunał Konstytucyjny lub w ogóle jakiś rodzaj sądu konstytucyjnego (bo przecież nie o nazwę chodzi) jest nam potrzebny? Jedno można stwierdzić ponad wszelką wątpliwość: TK w swojej obecnej formie i składzie nie ma już racji bytu. Jego autorytet – i tak dla wielu wątpliwy – został całkowicie skasowany w politycznej wojnie, zapoczątkowanej mianowaniem dwóch „nadmiarowych” sędziów przez PO. Trybunał w obecnej postaci jest nie do uratowania i, gdyby miało dojść do zmiany konstytucji, nie powinien się w niej znaleźć. Ale czy powinien się tam znaleźć inny sąd, orzekający o zgodności ustaw z konstytucją?

Są tu dwa stanowiska. Pierwsze głosi, że każdy tego typu sąd będzie miał skłonność do panoszenia się na terytorium zarezerwowanym dla ustawodawcy, tak jak amerykański Sąd Najwyższy (zresztą wielokrotnie za to krytykowany, choćby przez własnego członka, śp. sędziego Antonina Scalię), gdyż ze swojej natury zapisy ustawy zasadniczej są ogólne, a trudno wyznaczyć wyraźną granicę między kontrolą zgodności ustaw z nimi a swobodą interpretacji tychże zapisów. Skoro zaś na taką zamianę ról się nie zgadzamy, to musimy uznać, że prawdziwy ustawodawca, który dostał od wyborców mandat na rządzenie, nie powinien być w swojej działalności skrępowany przez uzurpatora w postaci sądu konstytucyjnego. Owszem, mógłby może istnieć jakiś organ kontrolujący, czy ustawy nie naruszają konstytucji, ale powinien mieć jak najwęższe kompetencje, a poza tym wskazane by było, żeby – jak w PRL i potem w III RP do 1999 r. – Sejm mógł odrzucić jego orzeczenie odpowiednią większością (w już nieaktualnych przepisach były to dwie trzecie głosów).

Drugi pogląd mówi, że organ kontroli konstytucyjnej jest potrzebny, ponieważ władza nie może działać na zasadzie pełnego woluntaryzmu – robić, co jej się podoba ze względu na otrzymany w wyborach mandat. Potrzebne jest spojrzenie niejako z zewnątrz, spoza sfery życia partyjnego, na uchwalane prawo. Poprzednie stanowisko uznawane jest przez zwolenników takiego podejścia – nie negujących zagrożeń i wad instytucji sądu konstytucyjnego – za wylewanie dziecka z kąpielą. Naprawmy sądownictwo konstytucyjne, zabezpieczmy się maksymalnie przed samowolą sędziów – mówią – ale nie likwidujmy go całkowicie, bo wpadniemy w drugą skrajność.

Nieodżałowany Janusz Kochanowski jako rzecznik praw obywatelskich opracował ze swoim zespołem trzy projekty konstytucji alternatywne wobec tej z 1997 roku: prezydencki, parlamentarno-gabinetowy (z symboliczną rolą prezydenta, wybieranego przez Sejm, i silną rolą premiera) oraz parlamentarno-gabinetowy racjonalny (ulepszenie obecnego). Było to bardziej swego rodzaju ćwiczenie z reformowania państwa niż w pełni gotowe projekty ustawy zasadniczej, ale wnioski z ich lektury, zwłaszcza w obliczu prezydenckiej propozycji zmiany konstytucji, są bardzo ciekawe.

Okazuje się mianowicie, że w systemie parlamentarno-gabinetowym dr Kochanowski nie przewidział w ogóle istnienia sądu konstytucyjnego, zapewne wychodząc z założenia, że w tym mechanizmie liczy się przede wszystkim niezwykle silny mandat władzy od obywateli. Mało tego, art. 64 tego projektu stwierdza: „Sądy nie mogą badać ważności ustaw należycie ogłoszonych”. Sąd Najwyższy może jedynie orzekać „o zgodności z Konstytucją celów lub działalności partii politycznych” (art. 66). Kontroli konstytucyjności ustaw nie przewiduje też projekt konstytucji, przygotowywany przez Warsaw Enterprise Institute (system prezydencki).

Ja jednak jestem sceptyczny wobec całkowitej rezygnacji z jakiejkolwiek kontroli zgodności ustawodawstwa w konstytucją. I wynika to w dużej mierze z doświadczenia ostatniej dekady. Amerykanie, tworząc swój system checks and balances, w którym Sąd Najwyższy jest istotnym elementem, wyszli z założenia, że władza federalna będzie mieć zawsze tendencję do rozciągania swoich kompetencji ponad miarę – bo to naturalna skłonność każdej władzy. Rządy Prawa i Sprawiedliwości, ugrupowania mocno etatystycznego i nakierowanego na asertywny paternalizm, pokazują, że władza w imię dobra obywateli chętnie wkracza w kolejne dziedziny życia. Czy faktycznie nie byłoby dobrze, gdyby ten proces pozostawał pod kontrolą zewnętrzną wobec układu politycznego – przy wszystkich wynikających z tego zagrożeniach?

Czy rzeczywiście nie da się znaleźć kompromisu pomiędzy oboma schematycznie zarysowanymi wcześniej stanowiskami – zwolenników i przeciwników sądu konstytucyjnego? Owszem, można wysunąć całe mnóstwo zastrzeżeń oraz wyobrazić sobie, do czego może prowadzić nadmierna władza sędziów, niepodlegających w zasadzie żadnej kontroli – a właściwie nie trzeba sobie niczego wyobrażać, wystarczy sobie przypomnieć niektóre sytuacje z historii Trybunału Konstytucyjnego – żeby być niezmiernie ostrożnym. Można jednak zarazem znaleźć sposoby na zminimalizowanie zagrożeń immanentnych dla istnienia organu kontroli konstytucyjnej. Można zastanowić się nad przywróceniem prawa Sejmu do uchylania orzeczeń sądu konstytucyjnego po zebraniu odpowiedniej większości lub/oraz nad możliwie najprzejrzystszym i zdemokratyzowanym trybem wyboru sędziów tego gremium – być może w jakiejś formie wyborów powszechnych.

Zarazem jednak nie ma się co zastanawiać nad przydatnością TK w obecnej postaci – to jedynie atrapa.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną