Wielokrotnie pisałem o magicznym myśleniu, które jest w Polsce nieodłączną częścią mechanizmu władzy, przynajmniej w wykonaniu najważniejszych sił politycznych. Magiczne myślenie polega na tym, że nie myśli się o problemach w kategoriach prakseologicznych. Prakseologia stawia zbyt wysokie wymagania, którym większość przedstawicieli narodu sprostać nie umie, a liderzy partyjni nawet nie zamierzają od nich tego wymagać, bo też sami nie wymagają tego od siebie.
Prakseologiczne podejście do problemu wymaga rozpatrzenia go w kilu krokach.
Po pierwsze – czy problem jest realny czy też wymyślony na przykład dlatego, że z walki z danym problemem jakaś grupa interesu żyje. Przykładem są organizacje prozwierzęce, walczący ekolodzy albo zawodowi antyfaszyści.
Po drugie – jeśli problem jest realny, to czy można go rozwiązać przy użyciu już istniejących narzędzi, bez tworzenia nowych.
Po trzecie – jeśli konieczne miałyby być nowe narzędzia, to czy przypadkiem koszt ich stworzenia i funkcjonowania nie przewyższa kosztu, jaki wynika z istnienia problemu. Jeśli tak jest, to walka z problemem po prostu nie jest opłacalna, a w każdym razie nie jest opłacalne angażowanie w nią państwa. Może zamiast tego warto stworzyć warunki organizacjom pozarządowym i innym obywatelskim inicjatywom, żeby się nim zajęły.
Po czwarte – jeżeli jednak kalkulacja wypada na korzyść przyjęcia nowych rozwiązań, należy rozważyć, jakie miałyby one być, tak aby jak najmniej obciążały obywateli, budżet i aby jak najmniej ograniczały wolność.
Nie trzeba mówić, że te cztery testy nie są przeprowadzane przy tworzeniu prawa. Nie zawierają ich nawet oceny skutków regulacji, jeśli w ogóle są tworzone – a przypomnieć trzeba, że istnieje obowiązek ich sporządzania wyłącznie w przypadku rządowych projektów ustaw. Dlatego właśnie obecna władza tak lubi projekty faktycznie rządowe prezentować jako poselskie – wtedy znika uciążliwy obowiązek opracowywania OSR. Które zresztą i tak nie mają wielkiego znaczenia.
Na początku chciałem ten tekst zatytułować „Magia lewicy, magia prawicy”, ale zreflektowałem się – broniłbym bowiem opinii, że magiczne, oderwane od realiów myślenie jest jednak cechą lewicy, na prawdziwej prawicy pojawia się rzadko. A przecież lewica dominuje dzisiaj na politycznej scenie: rządzi nami partia socjaldemokratyczna, a partia światopoglądowej lewicy dominuje w opozycji. W obu lewicowych obozach magia wykorzystywana jest na potęgę.
Na czym polega wiara w magię? Otóż ustawodawca wierzy, iż samo stworzenie aktu normatywnego rozwiąże problem. Posłowie nie zastanawiają się nawet, jak będą musiały i kiedy zostaną wydane rozporządzenia do ustawy, jeśli są konieczne – to już nie ich zmartwienie. Uważamy, że mamy problem z alkoholizmem? Proszę bardzo, uchwalamy nowelizację Ustawy o wychowaniu w trzeźwości. Ludzie oburzają się pijanymi kierowcami? Świetnie, zrobi się nowelizację kodeksu drogowego i gra gitara. Ludzie czują się oszukiwani przez ubezpieczycieli? To powoła się rzecznika ubezpieczonych i będzie wspaniale. I tak dalej, i tak dalej.
Szczególne miejsce zajmują tu ustawy, których magia jest niejako podwójna, bo nie tylko w ich samoistną moc wierzą ich twórcy, ale wierzy w nią także mocno elektorat, napawając się w dodatku ustawodawczym zwycięstwem Sił Dobra nad Siłami Zła. Taką moc magiczną miała na przykład ustawa o ziemi, która wprawiła część wyborców PiS w prawdziwą ekstazę, mimo że jej praktyczne znaczenie jest mizerne, a oddziaływanie wręcz szkodliwe.
Lecz magia nie ogranicza się do ustaw. Jest cała masa magicznych politycznych rytuałów różnego rodzaju. Takie właśnie magiczne działanie mogliśmy zaobserwować na początku prezydentury Rafała Trzaskowskiego w Warszawie, gdy na ulice miasta wyjechał Tramwaj Różnorodności (czy może Tolerancji – jak zwał, tak zwał). Oficjalny cel tego komicznego przedsięwzięcia z udziałem wiceprezydenta Rabieja (wraz z partnerem), Henryki Krzywonos (której tramwaj w sierpniu 1980 nawalił i nawalił również w grudniu 2018 roku – symboliczne) i innych kapłanów tolerancji był taki, żeby za pomocą tramwaju, upstrzonego rysunkami i hasłami oraz wyposażonego w pasażerów z kręgów światopoglądowej lewicy, zawalczyć o tolerancję – rozumianą oczywiście nie we właściwy sposób, zgodnie z pierwotnym sensem tego słowa, ale w sposób maksymalnie rozszerzający, typowy dla lewicy światopoglądowej. Na niej obowiązuje definicja przede wszystkim negatywna: ogłasza się, co tolerancją nie jest. Nie jest nią na przykład jakiekolwiek kwestionowanie prawa homoseksualistów do epatowania swoimi upodobaniami i do domagania się, aby zostały one uwzględnione w prawie. Jeśli się temu przeciwstawiamy, jesteśmy „nietolerancyjni”.
Jasne jest, że różnego rodzaju akcje, wprowadzające choćby takie właśnie, specyficzne rozumienie tolerancji do przestrzeni publicznej i świadomości ludzi, mają znaczenie nie tylko magiczne, ale też są szczególną manipulacją na języku i rozumieniu pojęć. To powolne, ale systematyczne odwracanie znaczenia słów. Lecz magii też w tym sporo jest, przynajmniej oficjalnie. Wszak możemy się dowiedzieć, że dzięki Tramwajowi Różnorodności Warszawa pokazuje, że jest „otwartym miastem”, promuje „tolerancję” oraz „walczy z ksenofobią”. Dla każdego trzeźwo myślącego człowieka jest oczywiste, że te zaklęcia nie mają żadnego wpływu na codzienne zachowania ludzi. To właśnie swego rodzaju magiczny rytuał, tolerancjonistyczny autoerotyzm elity, a może nawet elitki. Ale ktoś przecież wziął za ten pomysł pieniądze, ktoś musiał wyprodukować idiotyczne tęczowe wiatraczki, ktoś musiał sfinansować wyjazd tramwaju w trasę. (Ktoś – wiemy oczywiście, kto: podatnicy; przecież Trzaskowski tej groteski z własnej kieszeni nie opłacił, nawet na spółkę z Rabiejem i panią Diduszko.)
Ciekawe, nawiasem mówiąc, jak zostałby potraktowany motorniczy, który odmówiłby prowadzenia tego objazdowego cyrku tolerancjonistów, słusznie twierdząc, że jest to rodzaj ideologicznej manifestacji, całkowicie sprzecznej z jego poglądami, a on jest od prowadzenia tramwaju z ludźmi, a nie promowania ideologii, za pomocą której chce się podlansować nowy prezydent miasta.
Zaklęcia zaklęciami, tymczasem na nowego prezydenta Warszawy czeka śmierdzący śmieciowy problem. I choćby Trzaskowski wysłał w miasto pięćdziesiąt tramwajów, wypełnionych Legierskimi, Rabiejami, Diduszkami i Środami oraz bohaterami antypisowskiej pozycji, nijak nie załatwi to sprawy nadciągającego śmieciowego armagedonu.