O wycince przydrożnych drzew i gospodarce

Doceniasz tę treść?

Idee mają konsekwencje, a sprawy pozornie od siebie niezależne bywają w istocie połączone. Co na przykład łączy wycinkę nierzadko ponadstuletnich drzew, rosnących w skrajni drogi, z innowacyjnością i dynamiką gospodarki? Wbrew pozorom iunctim istnieje.

 

Ocienianie dróg drzewami, w szczególności alej prowadzących do szlacheckich dworów, było na terenach Polski (i nie tylko) tradycją. Drzewa rosnące przy drodze są naturalnym elementem polskiego krajobrazu, częścią naszego krajobrazowego dziedzictwa. Obsadzona drzewami droga wygląda magicznie – wie to każdy, kto ma choćby śladowe poczucie estetyki.

Skoro jednak drzewa rosną przy drodze, to co jakiś czas zdarza się, że na drzewie rozbija się samochód, często z tragicznymi skutkami. Dlatego samorządy – jako że mówimy tu w większości o drogach gminnych – zabrały się za coraz bardziej masową wycinkę takich drzew. Czy faktycznie chodzi o bezpieczeństwo czy może raczej jest ono tylko pretekstem, aby sprzedać dziesiątki metrów sześciennych cennego surowca – to osobna kwestia.

Nie chcę wchodzić w bardziej szczegółową dyskusję o zasadności wycinania przydrożnych drzew. W skrócie – jestem jej przeciwny, tak jak byłem zwolennikiem pierwotnej wersji prawa, wprowadzonego przez ministra Szyszkę, pozwalającego wycinać drzewa na prywatnym terenie bez zbędnych formalności. Różnica jest fundamentalna: prywatna ziemia to prywatna ziemia i właściciel powinien mieć możliwie daleko sięgającą swobodę w jej kształtowaniu; teren drogi zaś należy do gminy, jest własnością publiczną. Masakrę przydrożnych drzew uważam za przejaw barbarzyństwa. To bezpowrotne niszczenie ważnego elementu polskiego krajobrazu. Proszę sobie dla porównania wyobrazić, że w Anglii jako niebezpieczne rozbiera się ciągnące się wzdłuż bardzo wąskich dróg historyczne kamienne murki. To byłoby coś podobnego.

Do sprawy przydrożnych drzew można podejść na dwa sposoby.

Sposób pierwszy: uznajemy, że drzewa przy drodze są nie tylko naturalnym elementem krajobrazu, ale też naturalnym czynnikiem ryzyka dla kierowców, który po prostu trzeba zaakceptować. Tak jak są nim przydrożne rowy, ściany domów, stojących wzdłuż drogi, latarnie przy ulicy czy inne wymijane samochody.

Sposób drugi: w imię minimalizowania ryzyka drzewa trzeba wyciąć, bo (i tu następuje ulubiona, demagogiczna fraza totalitarystów bezpieczeństwa) „jeśli uratuje się dzięki temu choć jedno życie, to warto”.

Zastanówmy się nad tymi podejściami. Podejście pierwsze każe pogodzić się z tym, że życie zawiera zagrożenia, zaś wszystkich nie da się wyeliminować, a nawet więcej: nie warto ich eliminować, bo tym samym odzwyczai się ludzi od radzenia sobie z nieprzewidywalnością i trudnościami. To podejście zakłada także, że w imię eliminacji niebezpieczeństw nie można poświęcać kolejnych wartości, w wypadku przydrożnych drzew – historycznych, estetycznych oraz przyrodniczych.

Podejście drugie przyjmuje założenia odwrotne: bezpieczeństwo i walka z ryzykiem są wartościami najważniejszymi, można dla nich poświęcić wszystko inne, włącznie z własną wolnością. Nie ma poziomu ryzyka, z jakim trzeba się pogodzić. Zawsze trzeba dążyć do jego obniżania, a gdzieś na końcu tej drogi czeka wyłożony gąbką całkowicie bezpieczny pokój bez klamek. Nazywam to obsesją bezpieczeństwa. O tym zjawisku pisałem niedawno obszernie w „Tygodniku TVP”.

Znaczna część świata, w tym zwłaszcza Europa – w dużej mierze za sprawą uzasadniających swoje istnienie eurokratów oraz szkodliwych pomysłów europosłów – opanowana jest dzisiaj przez obsesję bezpieczeństwa. Ogromna część ludzi – znów szczególnie na starym kontynencie – nie dostrzega, że na wymienianiu innych wartości na bezpieczeństwo tracą. Ba, wielu stwierdza, że przecież nic strasznego się nie dzieje, a oni nawet chętnie oddadzą państwu kolejne obszary swojej wolności, byle poczuć się bezpiecznie. Kluczowe jest tutaj słowo „poczuć się”, bo w gruncie rzeczy własną wolność oddaje się zwykle nie za faktyczne bezpieczeństwo, a jedynie za jego iluzję. Przy czym cena, jaką się za nią płaci, jest jak najbardziej realna.

Co z tym wszystkim ma wspólnego robienie biznesu? Wbrew pozorom – bardzo wiele. Poczucie bezpieczeństwa dotyczy przecież nie tylko fizycznego zagrożenia, ale również bezpieczeństwa socjalnego czy finansowego. Tymczasem ryzyko jest nie tylko naturalną, ale wręcz nieodzowną częścią każdej dynamicznej i innowacyjnej gospodarki. Ideałem totalniaków bezpieczeństwa byłby gwarantowany etat ze wszystkimi socjalnymi zabezpieczeniami i bez możliwości zwolnienia. Nic dziwnego, że lewica, której immanentnym postulatem jest zdejmowanie z obywateli odpowiedzialności za własne działania i zarazem odbieranie im możliwości decydowania o własnym życiu, wciąż powtarza słowo „gwarantowany” w różnych formach: gwarantowany dochód, gwarantowane świadczenia, gwarantowana pomoc, gwarantowana opieka. Nie jest to nic innego jak dążenie do wycinania przydrożnych drzew, tylko w innej dziedzinie. Za nieswoje, rzecz jasna, pieniądze.

Tymczasem każdy, kto podejmuje własną działalność czy pracuje poza etatem, podejmuje ryzyko – i powinien mieć do tego prawo. Pomysły lewicy czy związków zawodowych, upierających się przy dyskryminacji wszystkich innych typów umów na rzecz etatu, są przejawem obsesji bezpieczeństwa w gospodarce.

Nie da się zachować swobody indywidualnego przemieszczania się, jeśli ustąpimy obsesjonatom bezpieczeństwa. Najpierw wytną przydrożne drzewa, potem założą obowiązkowe ograniczniki prędkości w samochodach, następnie stwierdzą, że pojazd nie może być w ogóle kierowany przez człowieka, bo to zbyt niebezpieczne. To samo zrobią z gospodarką: okaże się, że indywidualny biznes wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem, na które nie można obywatelom pozwalać.

Niektórzy lekceważąco stwierdzają, że na tym przecież polega organizowanie się społeczeństwa: oddaje się część wolności między innymi w zamian za bezpieczeństwo. Zgoda. Tyle że my oddaliśmy naszej wolności już zdecydowanie zbyt wiele. Poziom regulacji, uzasadnianej właśnie redukcją ryzyka, w różnych dziedzinach jest zbyt wielki. Dlatego każdej kolejnej takiej propozycji i pomysłowi powinniśmy się przyglądać z największą nieufnością.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną