Orlen, czyli „Rok 1984″

Doceniasz tę treść?

To sytuacja jak z Ministerstwa Prawdy w Oceanii z „Roku 1984”: do niedawna można było przeczytać i usłyszeć, zwłaszcza w mediach przychylnych rządowi, że Wojciech Jasiński – zaufany człowiek Jarosława Kaczyńskiego – radzi sobie w Orlenie znakomicie, firma pod jego kierownictwem notuje świetne wyniki, a przed prezesem i spółką stoją „nowe wyzwania”. Gdy Jasińskiego odwołano, a na jego miejsce wszedł Daniel Obajtek, czytamy i słyszymy, że Jasiński miał może jakieś tam sukcesy, ale w Orlenie trwał jakiś nieokreślony, lecz groźnie brzmiący „układ”, dziś zaś wspaniały nowy prezes zajmuje się czyszczeniem firmy ze złych ludzi byłego wiceprezesa Kochalskiego. Którego to wiceprezesa powołano przecież z tego samego politycznego klucza co Jasińskiego.

Różnica pomiędzy sytuacją z powieści Orwella a dzisiejszą jest tylko taka, że u Orwella Winston Smith zajmował się zmienianiem zawartości gazet z przeszłości, żeby dostosować je do obowiązującej aktualnie linii. Tej możliwości szczęśliwie dziś nie ma, można więc łatwo znaleźć w internetowych archiwach peany na cześć prezesa Jasińskiego i zestawić je z obecnymi informacjami o „układzie”, z którym rozprawia się nowy prezes – wszystko w tych samych tytułach i na tych samych portalach. Wrażenie jest piorunujące.

Problem jest jednak generalny: jak powinno wyglądać komunikowanie i wyjaśnianie tego, co dzieje się w spółkach skarbu państwa albo z jego udziałem (w przypadku Orlenu to ok. 27,5 proc. akcji i jest to największa jednolita część)? Diagnoza stanu rzeczy to same truizmy: tak, SSP pełnią rolę dostarczycieli atrakcyjnych synekur dla zasłużonych towarzyszy albo ludzi bliskich rządzącej aktualnie partii. Na stanowiskach mniej eksponowanych niż te w zarządzie lądują ludzie pozbawieni kierunkowego wykształcenia i doświadczenia, a opowieści o tym, w jaki sposób funkcjonują w firmie, podnoszą włosy na głowie. Doświadczeni menadżerowie są szczęśliwi, jeśli polityczni nominaci, zdając sobie sprawę ze swych niedostatków, po prostu nie wtrącają się w ich pracę. Gorzej, gdy postanowią coś usprawnić.

Podstawowe jest pytanie, czy skarb państwa koniecznie musi mieć udziały w tylu firmach i czy przypadkiem nie chodzi tu wcale o mityczny „strategiczny interes państwa”, ale po prostu o zachowanie tych kilkunastu tysięcy miejsc pracy dla aparatu partyjnego i jego otoczenia.

Z drugiej strony zachowywanie państwowego akcjonariatu jest spójne z wizją gospodarki premiera Morawieckiego. Państwo ma być ważnym aktorem w gospodarce, między innymi poprzez SSP. Może nam się to nie podobać (mnie się na przykład nie podoba), ale tak po prostu jest. Można więc uznać, że jeśli SSP mają realizować strategię gospodarczą państwa, w ich zarządach muszą zasiadać osoby nie z rynkowej rekrutacji, ale cieszące się zaufaniem architektów owej strategii. Niech tak będzie, choć nawet tutaj można by zalecić rządzącym nieco umiaru. Nominacje do zarządów, szczególnie na stanowiska wiceprezesów odpowiadających za konkretną dziedzinę działalności spółki, nie powinny pachnieć na kilometr rozdawnictwem synekur. A trzeba przypomnieć, że w czasach, gdy PiS był w opozycji, jego politycy ostro krytykowali polityczne nominacje do zarządów SSP i zapowiadali, że będą na te stanowiska przeprowadzali konkursy. Lecz cóż, zapowiadali też podwyższenie wszystkim kwoty wolnej od podatki czy likwidację gabinetów politycznych. Jak jest – widać.

Przede wszystkim jednak jako obywatele mamy prawo domagać się przejrzystości. Skarb państwa to nie prywatny właściciel. Skarb państwa to my, bo państwo to my – obywatele. Właściciel prywatnej spółki, małej czy dużej, musi swoje decyzje tłumaczyć udziałowcom. Niestety, minister odpowiedzialny za odpowiednie SSP nie czuje się w obowiązku – i dotyczy to każdej władzy – wyjaśniać czegokolwiek obywatelom, którzy w gruncie rzeczy za jego pośrednictwem są współwłaścicielami firmy. Jeśli o jednym prezesie słyszymy, że jest wybitny i znakomity, następnie tenże prezes zostaje odwołany, a nowy – nawet nie rozmawiając z pracownikami – w ciągu trzech dni czyści stanowiska kierownicze i powołuje nowych dyrektorów, to co jako obywatele mamy o tym myśleć? Skąd ów nowy prezes mógł mieć wiedzę, pozwalającą mu stwierdzić, że kilkadziesiąt osób nie nadaje się do swojej pracy? Czy z nimi rozmawiał? Przejrzał dokumentację? Dowiedział się, jakie są ich propozycje, koncepcje, z czym mają problem? Oczywiście, że nie – to fizycznie niewykonalne. A to oznacza, że mamy po prostu do czynienia z realizacją systemu łupów i tyle.

Ilekroć zdarzało mi się argumentować na rzecz konkursów, tylekroć słyszałem, że konkursy to fetysz, a w istocie zasłona dymna, pozwalająca przy pozorach obiektywizmu powołać najbardziej niekompetentnych kumpli. PiS idei konkursów nie ceni, bo traktuje je jako procedurę, która ogranicza polityczny woluntaryzm – to podejście widać w większości dziedzin.

Zapewne faktycznie w wielu przypadkach konkursów, może nawet w większości, tak było – były tylko pozorem. Tylko czy to powód, aby konkursy całkowicie kasować czy może, aby je poprawić i uszczelnić procedurę? To da się zrobić. Technologicznie rzecz biorąc, ujawnienie całej procedury konkursowej, z rozmową kwalifikacyjną włącznie, nie jest żadnym problemem.

Konkurs ma natomiast jedną ogromną zaletę: wysyła do obywateli sygnał, że najbardziej liczą się kompetencje. Oczywiście nie bądźmy naiwni – nie żyjemy w świecie idealnym. Są stanowiska i w administracji, i w firmach, które muszą sprawować ludzie, cieszący się zaufaniem szefa. W prywatnej spółce prezes zarządu może obsadzić wszystkie posady swoimi krewnymi. Jeśli będą niekompetentni, sam poniesie konsekwencje. I właśnie dlatego przypadki ordynarnego nepotyzmu w prywatnych biznesach – zwłaszcza mniejszych, tych, które nie mają rozproszonego akcjonariatu – zdarzają się niezmiernie rzadko. Nie weźmie się do roboty niekompetentnego kuzyna czy córki, jeżeli ryzykuje się własnymi pieniędzmi.

Niestety, prezesi zarządów SSP własnymi pieniędzmi nie ryzykują, za to muszą odpowiadać na polityczne zapotrzebowania. Uczciwie byłoby zatem pójść jedną lub drugą drogą. Albo oznajmić wprost, że SSP należą do systemu politycznych łupów, włącznie ze stanowiskami dyrektorskimi i wicedyrektorskimi, zaś warunkiem pracy w nich jest lojalność wobec partii. Wtedy dla wszystkich będzie jasne, że głosując na daną partię, głosują też na możliwość obsadzenia przez jej działaczy lukratywnych stanowisk w faktycznie państwowych firmach. Trudno, ale wyborcy mogą uznać, że jednak warto taki koszt ponieść. Jeżeli zaś ktoś chce osiągać sukces dzięki własnej pracy, wiedzy i doświadczeniu, musi szukać poza sektorem SSP.

Albo postawić na przejrzystość i – poza stanowiskami w zarządzie – uruchomić procedury jak najuczciwiej przesiewające kandydatów bez względu na ich poglądy polityczne. To również sposób zmieniania państwa na lepsze. To komunikat wysyłany do setek tysięcy młodych ludzi: pracujcie na swoje wykształcenie, starajcie się, a państwo potraktuje was serio – właśnie tacy jak wy są potrzebni w najważniejszych dla Polski firmach.

Którą z tych dróg idziemy – sami państwo oceńcie.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną