„Prawo już jest, czas na sprawiedliwość” – pod takim tytułem w najnowszym numerze tygodnika „Sieci” ukazał się tekst Konrada Kołodziejskiego. Jednak w tytule jest ewidentna pomyłka, bo jego drugi człon, wziąwszy pod uwagę treść tekstu, powinien raczej brzmieć: „…czas na niesprawiedliwość”. To bowiem, o co apeluje Konrad (którego znam od lat i prywatnie lubię, więc proszę się w tej polemice nie doszukiwać żadnych osobistych wątków), ze sprawiedliwością nie ma zgoła nic wspólnego, za to dużo z tym, co socjaliści wszelkiej maści nazywają „sprawiedliwością społeczną”, a co sprowadza się do postulatu cięcia wszystkich równo z trawą, tak aby nikogo nie drażniło, że ktoś zaczął wystawać. To zaś zwykła niesprawiedliwość.
Kołodziejski zaczyna swój wywód od spostrzeżenia, że na ulicach polskich miast jest mnóstwo luksusowych samochodów, ale nie przekłada się to na „siłę i dochody państwa”. Tymczasem – jak pisze – luksusowe auta nie są tak widoczne na ulicach Berlina, za to bardzo widoczne na ulicach Moskwy.
To zgrabny wywód natury wyłącznie anegdotycznej, który nie stanowi dowodu absolutnie na nic. Nie wiadomo, ile z tych aut jest kupionych za gotówkę, a ile na kredyt lub pozostaje w leasingu. Przyczyny upodobania do dobrych samochodów mogą najróżniejsze – trzeba by tu przeprowadzić obszerne studia socjologiczne. Nie ma też absolutnie żadnego powodu, aby istniała jakakolwiek korelacja między takimi widokami, a raczej całkowicie subiektywnymi ocenami tych widoków na ulicach miast w różnych państwach, a siłą i dochodami tychże państw. Nie mówiąc już o tym, że bez twardych wskaźników, a przynajmniej precyzyjnych definicji, nie jesteśmy w stanie w ogóle oceniać siły tego czy innego państwa. Jeśli Konrada razi, że polskie państwo jest słabe, to można wskazać mnóstwo możliwych przyczyn takiego stanu rzeczy, w tym nieudolność rządzących i marnowanie przez nich pieniędzy podatników, lub też populizm, który każe pieniądze wydawać na to, co zapewni poparcie rządzącym, ale niekoniecznie jest dobre dla państwa.
Jednym słowem – całą tę część wywodu Kołodziejskiego można sobie od razu darować. Zatrzymajmy się natomiast nad kolejnym akapitem:
Zamiast tego normą staje się darwinizm ekonomiczny, wyrywanie sobie z kieszeni każdego grosza. Ten, kto ma mniej skrupułów i okaże się bardziej cwany, może żyć nieźle. Ale koszt społeczny jest ogromny, jest nim rosnąca grupa spychanego w ubóstwo otoczenia i postępująca degradacja państwa. Ten koszt ma również wymiar polityczny. To właśnie całkowite ignorowanie narastających nierówności dochodowych przez liberalne ekipy III RP doprowadziło je do dzisiejszej porażki.
Bardzo typową manipulacją dla autorów z socjalistycznym nastawieniem jest określanie rządzących wcześniej jako liberałów. To oczywiście nieprawda. Liberalizm nie polega na kombinowaniu, promowaniu kolesi i łowieniu ryb w mętnej wodzie, ale na stworzeniu wszystkim jasnych, czytelnych i uczciwych warunków konkurencji. W tym sensie żadnych „liberalnych ekip” III RP nie widziała. Widziała natomiast takie, które sprawiły, że znaczna część Polaków odwraca się z obrzydzeniem na samo słowo „liberalizm”. I to uprzedzenie należy przy każdej możliwej okazji odkłamywać.
Jednak w cytowanym fragmencie zawiera się fałsz znacznie poważniejszy, również zresztą typowy dla doktrynerów równości. Tak, to prawda, że Polacy kombinowali i nadal kombinują, jak ominąć bariery, które stawia przed nimi państwo. Absolutnie fałszywy jest jednak budowany przez Kołodziejskiego obraz: źli kombinatorzy, którzy wzbogacili się kosztem biednego ludu w czasach „liberalnych ekip”, kontra uczciwa, a zatem automatycznie biedna reszta. Owszem, jakaś grupa skorzystała na układach z czasów pseudoliberalizmu. Tyle że nikt nigdy nie stwierdził, jak duża to grupa, za to socjaliści (z rządzącymi włącznie) z upodobaniem wrzucają do jednego worka wszystkich, którym się w III RP powiodło.
Skąd jednak owo kombinowanie? To nawyk, sięgający co najmniej czasów rozbiorów, który nigdy nie miał szans się wykorzenić, a często był jedynym ratunkiem przed opresyjnym, rozdętym, szkodliwym aparatem państwa, własnego lub zaborczego. W czasie, gdy Francja, Wielka Brytania, Niemcy uczyły swoich obywateli w XIX wieku budować kapitały, powoli bogacić się własną pracą, przeważająca część Polaków miała głowy pełne powstańczych miraży i małe możliwości, żeby w tej grze w państwach zaborczych uczestniczyć. Wyjątkiem byli może działacze gospodarczy z Wielkopolski, ale to niestety nie ich mozolny, mądrze patriotyczny etos zajął w polskim panteonie idei naczelne miejsce. Zresztą nawet ich sytuacja zmuszała niemal nieustannie do twórczej interpretacji praw, wydawanych w Berlinie. Gdyby do Karola Marcinkowskiego czy ks. Piotra Wawrzyniaka zastosować kryteria Kołodziejskiego, trzeba by ich nazwać skończonymi cwaniakami.
II RP, zwłaszcza po 1926 r., też była państwem sklerotycznych układów, gdzie radzenie sobie z biznesem wymagało znajomości i sprytu. Przez te 20 lat Polacy nie bardzo mieli powód, żeby uznać, że państwo im nie przeszkadza, a więc zamiast z nim walczyć, robiąc interesy, powinni je szanować. Pod tym względem zresztą II RP ogromnie przypominała Polskę PiS.
Okupacja, najpierw jedna, potem druga, czas Peerelu – tu chyba niczego wyjaśniać nie trzeba. Po bardzo krótkim okresie dużej wolności gospodarczej u schyłku lat 80. i na początku 90. śrubę znów zaczęto dokręcać. Mimo to wielu Polaków zarobiło dobre pieniądze uczciwie – w tym sensie, że nie korzystali ze znajomości i układów, wbudowanych w system, ale radzić sobie jakoś musieli. Tu gdzieś naciągnąć, tam coś ominąć, ówdzie nawet dać w łapę, żeby ocalić swoje wcześniejsze inwestycje przed zachłannymi urzędasami, korzystającymi z danej im przez przepisy uznaniowości. To nie byli jacyś źli „gospodarczy darwiniści”, jak ich opisuje Kołodziejski, ale przedsiębiorcy, którzy musieli odnaleźć się w złej, wadliwej rzeczywistości, omijając biurokrację, mordercze podatki, tępotę polityków, którzy nigdy nie prowadzili nawet stoiska z kapciami, ale świetnie wiedzieli, jak urządzać życie gospodarcze.
Czego ci wszyscy ludzie się uczyli? Otóż uczyli się, że państwo nie jest ich przyjacielem – jest ich wrogiem, z którym trzeba toczyć nieustanną podjazdową wojnę. To polskie państwo nie zrobiło nic, żeby przekonać ich, że jest inaczej. Pisze Kołodziejski: „Ten, kto ma mniej skrupułów i okaże się bardziej cwany, może żyć nieźle”. To zadziwiające stwierdzenie – na tym polega konkurencja w ramach nawet najuczciwszej gospodarki, że wygrywa ten, kto jest „bardziej cwany”, a mówiąc mniej pejoratywnie – kto ma lepszy łeb do interesu. To chyba oczywiste i nie ma w tym nic złego. Złe jest to, że państwo stawiało tu i stawia dodatkową barierę w postaci gąszczu przepisów. I piszę tu już również o państwie PiS.
Ale jest jeszcze coś, z czym zgodzić się nie sposób: jeśli jakiś darwinizm, i to na ogromną skalę, jest widoczny, to dopiero teraz i jest to darwinizm pożeniony z populizmem. Jest niemal tak jak pisze Konrad, tyle że wygrywają ci, którzy okazują się dla ekipy rządzącej łakomym kąskiem – łatwo ich kupić za cudze pieniądze. Związkowcy, beneficjenci różnego rodzaju programów socjalnych.
Kołodziejski pisze w innym miejscu z aprobatą o 300 złotych na szkolną wyprawkę (koszt: około 1,5 miliarda złotych rocznie) – toż to najklasyczniejszy przykład ordynarnej kiełbasy wyborczej za publiczną kasę! Pieniądze nijak niekierowane do naprawdę potrzebujących, zarazem za małe, żeby wyposażyć dziecko we wszystko, co niezbędne, wypłacane na konto tuż przed wyborami. To po prostu ni mniej, ni więcej, ale najzwyklejsza wyborcza łapówka.
Kołodziejski podbija ten sam bębenek, w który od początku swoich rządów mniej lub bardziej dyskretnie uderza obecna władza: bębenek egalitaryzmu podszytego zawiścią. Gdy przeciętny wyborca egalitarystów słyszy, że po głowie znowu mają dostać „najbogatsi”, powiada: „I dobrze im tak, złodziejom, nachapali się już, a ja mam swoje 300 Plus”. Jego uczucia są dopieszczane podwójnie: raz – dzięki pieniądzom na koncie, dwa – dzięki świadomości, że zabrano je „tym złym”. W tym przekonaniu utwierdza się, czytając następujący fragment tekstu Konrada: „Stąd wziął się właśnie program 500+ i seria innych działań mających zmniejszyć nierówności dochodowe. Działania te uderzyły w tych, którzy – mówiąc wprost – okradali resztę obywateli, nabijając swoje i tak już wypchane kieszenie, wyłudzanymi podatkami, odliczeniami, czy – wreszcie – szukaniem oszczędności nie w swoich portfelach, lecz w cudzych”. Trudno byłoby mi wymyślić obelgi bardziej krzywdzące wobec ogromnej grupy ciężko pracujących na swoją zamożność (bardzo zresztą względną) Polaków.
I tu trzeba obalić kolejną tezę Kołodziejskiego. Pisze on, że motorem do działań egalitarystów powinien być indeks nierówności społecznych, których likwidacja jest konieczna, a likwidować je można i należy właśnie przez redystrybucję. Pod koniec stwierdza łaskawie: „Nie chodzi tu oczywiście o to, aby bogatych puścić w samych skarpetkach. Chodzi jedynie o to, aby stali się oni wreszcie częścią szerszej wspólnoty, która nie jest dość zamożna i cierpliwa, aby współfinansować im kolejne mercedesy”. Pomijając już, kogo Kołodziejski uważa za „bogatego” (jeśli kieruje się podobnymi kryteriami jak Mateusz Morawiecki, to aż strach pytać), jest w tym stwierdzeniu porażająca naiwność. To bowiem, co robią rządzący egalitaryści, z budowaniem jakiejkolwiek wspólnoty nie ma zgoła nic wspólnego i tak się jej na pewno nie zbuduje (mowa jedynie o gruncie ekonomicznym). Jedna część Polaków jest szczuta na drugą i niestety tekst Konrada bardzo się do tego przyczynia. Jedni widzą tych drugich jako „cwaniaków” i „złodziei”, których trzeba wycisnąć jak cytrynę – to klasyczny populizm. Drudzy widzą, że są nieustannie wyciskani po to, żeby władza miała za co kupować sobie poparcie. Od swojego państwa nie dostają niemal nic, za to muszą do niego dopłacać znacznie więcej niż ci, którzy dostają od niego mnóstwo.
Tu bowiem trzeba zaznaczyć, że zamożniejsi korzystają z tego, co funduje państwo, w mniejszym stopniu niż ubożsi. Nie pobierają socjalu, nie korzystają z transportu publicznego (za to płacą więcej podatków w cenie benzyny), na ogół korzystają z prywatnej służby zdrowia (wciąż płacąc składki na publiczną), płacą za prywatną ochronę swoich domów – i tak dalej.
Nie powstaje zatem żadna wspólnota – wręcz przeciwnie, pogłębia się niechęć, nawet nienawiść pomiędzy biorącymi, których egalitarystyczna władza dopieszcza na wszelkie sposoby, a dającymi, dla których ma tylko groźby, obelgi i wyższe podatki.
I jeszcze dwie istotne kwestie.
Po pierwsze – egalitaryści uznają równość za fetysz. Tymczasem nierówności nie są same w sobie ani złe, ani dobre. Na ogół ich wyrównaniu sprzyjają na przykład wojny, które przecież trudno uznać za czynnik pozytywny. Są też z reguły tym mniejsze, im mniejsza jest wolność gospodarcza.
Po drugie – jeśli już uznajemy, że te różnice należałoby zmniejszać, można do tego podejść na dwa sposoby. Pierwszy to ten, który proponuje Kołodziejski, sposób Janosikowy: zabrać bogatszym, rozdać biedniejszym. Tyle że tak nie zbuduje się gospodarczej pomyślności. Popyt budowany na transferach nie będzie trwały. Pieniądze nie pomnażają się przez to, że przepływają przez aparat redystrybucji – przeciwnie, taki przepływ zawsze sam w sobie kosztuje. To jak strata prądu, przepływającego kablem. Społeczeństwo nie robi się od tego bogatsze. Mówiąc obrazowo – jest to jak wyciąganie się przez barona Münchhausena z bagna za własne włosy. Może wygląda efektownie, ale jest całkowicie nieefektywne. O tym, dlaczego lepiej, żeby swoje 5 franków wydał sam Jakub Poczciwiec, a nie urzędnik w jego imieniu, choćby szermujący najszlachetniejszymi hasłami, pisał już 168 lat temu Frédéric Bastiat.
Co zatem powinna robić mądra władza? Tu akurat odpowiedź jest banalnie prosta: tworzyć warunki, w których każdy będzie mieć równe szanse na rynku, tak aby każdy mógł się na swoją miarę bogacić. Warunki, w których ludzie mogą piąć się w górę, zamiast zacierać rączki z mściwą satysfakcją, gdy kolejny domiar dotknie „bogaczy”.
Czego potrzeba, najogólniej mówiąc, aby tak się stało? Sprawnych, szybko działających sądów – nie zaś personalnej rewolucji, która w niczym nie przyspiesza postępowań. Radykalnego ścięcia liczby przepisów – co się nie dzieje. Zmniejszenia uznaniowości urzędników – co również się nie zmienia. Wreszcie zmniejszenia obciążeń podatkowych – co trochę się dzieje, ale to w dużej mierze gra pozorów (obniżka CIT, mały ZUS, ale to wszystko albo dla niewielkiej liczby firm, albo ograniczone). Tyle że takie przeorganizowanie państwa jest znacznie trudniejsze i wymaga większej odwagi niż populistyczne szczucie na „bogaczy” i rozdawanie pieniędzy.