Populiści kontra Liberałowie

Doceniasz tę treść?

Analiza WEI na temat kryzysu i napięć w Unii Europejskiej: geneza, skutki, rekomendacje

Przed premierem Mateuszem Morawieckim ciężki tydzień negocjacji z Brukselą. Wszyscy mamy nadzieję na rozładowanie napięć, ale żeby lepiej zrozumieć istotę problemu postanowiliśmy bliżej przyjrzeć tej europejskiej wojnie wartości.

W ostatni dzień 2017 roku grupa zacnych obywateli liberalno-demokratycznego świata zwróciła się do całej reszty świata o bojkotowanie nowego prawicowego rządu Austrii.  Byli ministrowie, nobliści, na co dzień walczący z molestowaniem kobiet, dyskryminacją uchodźców, izolacją Palestyny, obrońcy raf koralowych i tonących wysp Wschodniego Timoru. Zaapelowali o zerwanie kontaktów z administracją Sebastiana Kurza i wspierających go organizacji. Ten, na pozór komiczny gest, przeszedł raczej niezauważony i nie wart byłby tego wpisu, gdyby nie to, że genialnie oddaje sposób myślenia i metody walki unijnego establishmentu, z tym, co przyjęło się nazywać populizmem. Z każdym ruchem, partią czy rządem kwestionującym liberalno-demokratyczny porządek świata.

Liberalni-demokraci mają kłopot

Wbrew czarnym scenariuszom europejskiej lewicy populistyczna fala nie zmiotła demokracji z powierzchni ziemi. Narodowcy nie przejęli rządów we Francji, w Holandii i Niemczech, a Brexit nie znalazł swoich naśladowców. Ale szczęście lewicy trwało krótko. Wszędzie gdzie euro-sceptyczne ugrupowania doszły do władzy, ich pozycja i notowania w sondażach opinii pozostają mocne. Argumentów przeciwko instytucjom unijnym i sceptycznych wyborców przybywa. Szczególnie dobrze widać to w państwach dotkniętych kryzysem imigracyjnym. W Austrii, w południowych landach Niemiec czy w  krajach Skandynawskich, ale też we Włoszech dodatkowo przechodzących kolejną zapaść instytucji finansowych. W Polsce konflikt z unijną hierarchią przyjął najostrzejszą formę, ale nawet tu, mimo zagrożenia utratą funduszy unijnych i ostracyzmem, poparcie dla liberalnej demokracji nie rośnie. PiS zakończył rok z 50 proc. poparciem społecznym, Austria ma nowy prawicowy rząd, a w Niemczech centro-lewicowe partie nie mogą się porozumieć co do nowej koalicji. W Holandii rząd udało się stworzyć dopiero siedem miesięcy po wyborach, Centrowe ugrupowanie Marka Rutte nie tylko, że z trudem utrzymało władzę, ale musiało przejąć wiele elementów prawicowej, anty-imigracyjnej agendy. Skandynawia, przez lata uważana za serce europejskiej liberalnej demokracji wyraźnie skręca na prawo. Liberałowie zachowali swoją pozycję w szwedzkim rządzie, ale w koalicji z anty-imigracyjną partią Szwedzkich Demokratów. Zapowiadane na wrzesień wybory nie wróżą tu liberalnej lewicy nic dobrego. Podobne nastroje towarzyszą, zapowiadanym na maj wyborom we Włoszech, gdzie anty-unijna prawica zdobywa coraz większe poparcie. Rząd Hiszpanii co prawda opowiada się za polityką integracyjną Unii, ale sam jest wewnętrznie rozerwany wojną o Katalonię. Jednym słowem 2018 rok zaczyna się tak jak zaczynał się rok 2017 – słabnącą pozycją liberalnej-demokracji i nasilającymi się anty-unijnymi sentymentami.

Niedemokratyczna demokracja

Liberalne think-tanki, postępowe ośrodki akademickie i lewicowi publicyści pełni są oczywiście odpowiedzi na pytanie jak doszło do tak gwałtownego spadku zaufania do unijnych instytucji i liberalnej demokracji. Jedni winią za to kryzys 2008 i piętno jakie zostawił na społeczeństwie. Inni globalizację, robotyzację i pauperyzację klasy średniej. You Tube, Twitter, zmiany klimatyczne, korporacjonizm – każde z osobna i wszystko razem, zdaniem mądrych, zacnych liberałów, mogło stanowić pożywkę dla populizmu. Tak jakby Google, Amazon i neo-liberalizm były jakimś wirusem zrzuconym na nas z obcej planety i atakując, skądinąd zdrowy organizm liberalnej demokracji, wywołują schorzenie nazwane populizmem. Nieokiełzany żywioł rozmontowujący liberalne instytucje, fundament demokracji. To swoisty fetysz ideowej lewicy, coś z czym konserwatyści nie dość konsekwentnie się rozprawiają. Zamiast dowodzić, że istotą demokracji jest sam proces a nie instytucje stworzone do jego nadzorowania, konserwatyści walczą o miejsce w tych instytucjach.

AAmerykańska profesor Sheri Berman autorka wyśmienitej książki –  The Primacy of Politics: Social Democracy and the Making of Europe’s Twentieth Century, dowodzi, że fetyszyzowanie samych instytucji i izolowanie ich od wpływu wyborców jest źródłem wszystkich współczesnych problemów Europy. Unię tworzą dziś zawodowi „strażnicy demokracji”. Ludzie których nikt nie wybierał, nikt nie rozlicza i nikt może odwołać. Jeżeli zgodzimy się, że Brexit był porażką dla obydwu stron, zarówno dla brytyjskiego rządu jak i Komisji Europejskiej, to dlaczego jedynymi którzy poddali się do dymisji byli brytyjscy politycy. Premier Cameron w poczuciu porażki podał się do dymisji na drugi dzień po głosowaniu, a wśród ludzi piastujących najważniejsze stanowiska w UE nikt nie poczuwał się do odpowiedzialności. Nikt nie ustąpił. Ani Junker, ani Tusk, Schulz, czy Mogherini, nawet szeregowy komisarz odpowiedzialny za negocjacje nie zarwał snu z tego powodu. Demokratyczne procesy znane z państw narodowych tutaj nie działają, a dygnitarze unijni nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje czyny. Wbrew popularnej narracji liberalnych demokratów, nikt nigdy nie rozmontował unijnych instytucji. To instytucje stały się silniejsze od demokracji a ich urzędnicy uznali się za jedynego arbitra i interpretatora co jest, a co nie jest demokratyczne. To unijni urzędnicy stanęli ponad wyborem Irlandczyków i kazali im powtarzać głosowanie. To unijni urzędnicy po przegranym referendum w Holandii i Francji uznali, że Konstytucję Unijną i tak wprowadzą tylko pod inną nazwą – jako Traktat Lizboński. To nie Amazon ani neo-liberałowie podszeptywali unijnym urzędnikom, żeby odrzucili brytyjskie ultimatum – żądania większej deregulacji rynku i przesunięcia części kompetencji Brukseli z powrotem do narodowych rządów. To pycha i pewność siebie unijnych urzędników dawała im prawo do lekceważenia oczekiwań większości brytyjskiego narodu. Do bycia ponad demokracją.

bMishra Pankaj w książce „Wiek złości” (Age of Anger) opisał proces degeneracji instytucji politycznych przez stulecia. Pouczająca lektura, która karze nam spojrzeć na populizm jako na naturalny proces, który uruchamia się za każdym razem kiedy instytucje przestają spełniać swoje zadanie. Wybuch populizmu to nie jest pochodna jakichś wynalazków ani kryzysu mediów, tylko nadmiernej koncentracji władzy w rękach, niewybieralnych, niedemokratycznych, ponadnarodowych ciał. Polecam fantastyczną książkę Pankaja człowieka, który z jednej strony sam jest uosobieniem kosmopolity, a z drugiej strony dostrzega w liberalnych instytucjach zagrożenia dla demokracji. Instytucji niegdyś stworzonych dla obrony demokracji, ale w miarę ich rozrastania się , coraz bardziej koncentrujących się na obronie własnych urzędników. Demokrację zastąpiła merytokracja. Każda próba podważenia urzędniczych kompetencji, czy zmuszenia merytokratów do większej odpowiedzialności przed wyborcami , interpretowana była jako populizm i próba zamachu na demokrację. Populizm jest niczym innym jak tylko desperacką próbą narodów, czy grup społecznych, odzyskania wpływu na decyzje polityczne. Jak przewrotnie by to nie zabrzmiało, to liberalna demokracja, demokratycznymi metodami stała się niedemokratyczna.

Kiedy demokrata staje się populistą

W „ustrój” polityczny Unii Europejskiej na trwałe został wmontowany niedemokratyczny mechanizm rządzenia. System, który pozwolił urzędnikom oddzielić proces prawodawczy od wyborczego. Dyrektywy, regulacje i nowe prawa Unijne mogą być wprowadzane z  pominięciem narodowych mechanizmów demokratycznych. Komisja Europejska jedynie zarządza Europejczykami. Z założenia nie ma ich reprezentowa. Zwolniona z jakiejkolwiek odpowiedzialności politycznej nie ma nad sobą żadnego Boga, może z wyjątkiem kilku mgliście zakreślonych wartości, ale i one podlegają swobodnej interpretacji bez obowiązku konsultacji. Decyzje podejmowane są w złożonym procesie. Wędrują po rozmaitych ciałach komisjach, gronach eksperckich , ale nigdy nie są poddawane pod powszechne głosowanie. To, co w Brukselskiej nomenklaturze nazywane jest postepowaniem demokratycznym, głównie z racji wielości czynników uczestniczących w procesie decyzyjnym, w rzeczywistości jest rozmywaniem demokracji. Odsuwaniem kluczowych decyzji, możliwie jak najdalej, od wpływu wyborców.

Bezbronne narody

Kiedy w 2008 roku pękła bańka spekulacyjna, europejskie rządy obudziły się zupełnie bezbronne. Pozbawione instrumentów finansowych do zarządzania kryzysem. Teoretycznie odpowiedzialność znalazła się po stronie Europejskiego Banku Centralnego, ale reakcje były powolne i nieskuteczne. Kiedy wreszcie powstał osławiony program ratunkowy, sprowadzał się do prostej zasady oszczędności. W dużej mierze narzucony przez największych wierzycieli upadłych państw. Jedna recepta została narzucona wszystkim od Łotwy, przez Maltę, po Grecję i Włochy. Nie muszę dodawać, że bez wpływu, czy choćby konsultacji, z największymi partiami politycznymi w każdym z państw. W dwóch przypadkach oporne rządy szukające własnej drogi wyjścia z kryzysu, zostały wręcz zmuszone do abdykacji.

cRzecz wciąż nie doczekała się osobnej monografii politycznej, ale sporo szczegółów z tamtych dni znajdziemy w pamiętnikach uczestników rozgrywek. Jak choćby ostatnia książka byłego, amerykańskiego Sekretarza Skarbu Tima Geithnera, który opisuje, jak politycy Komisji Europejskiej naciskali na Waszyngton, żeby ten z kolei wymusił na Międzynarodowym Funduszu Walutowym wstrzymanie pomocy finansowej dla Włoch do czasu aż premier Berlusconi nie podda się do dymisji, albo zaakceptuje program oszczędnościowy. Zanim jeszcze Berlusconi podjął jakąkolwiek decyzje prowadziła już rozmowy „kwalifikacyjne” z jego późniejszym następcą Mario Montim, zwolennikiem polityki oszczędności. Medialnie podsycany niepokój na rynkach, coraz ostrzejsze stanowisko MFW, Banku Światowego i unijnych przywódców, połączone z eskalacją oskarżeń przeciwko samemu Berlusconiemu, ostatecznie doprowadziły do podziału w obozie centro-prawicy. Prezydent Napolitano czym prędzej wykorzystał kryzys parlamentarny do powierzenia misji stworzenia nowego rządu, wskazanemu przez Unię Montiemu.
W tym samym czasie z tych samych powodów, fotel premiera Grecji stracił George Papandreou. Eskalacja napięć, personalnej nagonki na premiera, gróźb upadłości kraju, doprowadziła do przetasowań koalicyjnych. Nowym premierem znowu został kandydat Brukseli, a nie Greków. Były szef Banku Centralnego Lucas Papademos, który gotów był wprowadzić program oszczędnościowych bez zwoływania referendum którego domagał się Papandreou.

dOdwoływanie się do głosu wyborców zawsze irytowało i irytuje unijnych technokratów. Niezależnie od wyniku. Referenda przypominają, że jest na ziemi moc większa od komisarzy i ich namiestników. Kiedy w dwa lata po obaleniu Papandreou, nowy, skrajnie socjalistyczny rząd Grecji, znowu zaczął coś mówić o referendum, Bruksela dosłownie zawyła ze wściekłości. Media europejskie pełne były scenariuszy rozpadu państwa i wyrzucenia Grecji z UE. W wydanej niedawno książce Yanisa Waroufakisa, byłego ministra finansów Grecji – Dorośli w Pokoju: Moja batalia z europejskim i amerykańskim establishmentem (Adults in the Room: My Battle with the European and American Deep Establishment ) czytamy o autentycznym oburzeniu unijnych polityków i straszeniu już nawet nie samej Grecji, ale jej polityków, złamaniem kariery politycznej a w wypadku Waroufakisa – kariery naukowej na amerykańskich uczelniach. – To wszystko działo się za zamkniętymi drzwiami. Kiedy odmówiłem zgody na reformy i rozprzedawanie Grecji , puścili przeciek, że nie współpracuję i nie mam własnych pomysłów”. Każda próba prostowania kłamstw, według Waroufakisa zbywana była śmiechem i szyderczymi opiniami zachodnich mediów. W wywiadzie dla Dziennika Gazeta Prawna Waroufakis opowiadał później jak w pewnym momencie najważniejsze dla unijnych urzędników było wyjście z tej awantury z twarzą – Oni po prostu chcieli pozostać u władzy. To wtedy po raz pierwszy referendum zostało nazwane przez szefa KE Jean-Claude Juncker – desperackim aktem populizmu. Po raz kolejny usłyszymy te same słowa w przed dzień brytyjskiego referendum.

Technokratyzm

Każdy kolejny kryzys – od Irlandii po Maltę, był wynikiem słabości unijnego systemu – ignorowania społecznych i kulturowych różnic między państwami, braku odpowiedzi na wyzwania globalizacji i podatkowe nadużycia korporacji. W krytycznym momencie nie tyle zabrakło unijnych instytucji co demokratycznych bezpieczników. Kontroli społecznej i sprowadzenia na ziemie tych potężnych, ponad demokratycznych ciał. Kryzys za kryzysem akumulował frustracje społeczne i poczucie bezsilności co i rusz  doprowadzają do protestów społecznych. Unijni urzędnicy nazwali ich populistami, ale równie dobrze mogli ich porównać do bojowników o demokrację. To prawda, że często są to bezładne ruchy, naprędce sklecone, czasem bez żadnego doświadczenia politycznego. PiS owi można zarzucić brak wyrobienia i kontaktów na europejskich salonach. Niepotrzebne otwieranie niezliczonych frontów, bez znaczenia dla przyszłości państwa. Ale to typowe dla młodych ruchów politycznych walczących o odzyskanie wpływu na swój los. Niektóre z nich równie szybko powstają co się rozpadają. Ostatnio obserwowaliśmy to na przykładzie Hiszpanii. Potężny ruch kontestującej populistycznej lewicy Podemos dziś praktycznie już nie istnieje a jego miejsce zajmuje nowe „populistyczne” ugrupowanie. Ale to, że w Holandii Partiana rzecz Wolności (PVV) Geerta Wildersa czy we Francji Marie Le Pen, przegrali wybory nie znaczy, że „populiści” nie wrócą w nowej odsłonie. Wrócą i wracają. Tam gdzie społeczeństwo nie odzyska kontroli nad merytokracją, tam za chwilę pojawią się nowe zbuntowane ugrupowania. Często znacznie bardziej radykalne. Najlepszy przykład ostatnich wyborów Austrii. Po sfałszowanych wyborach prezydenckich i światowej nagonce na anty-imigracyjną opozycję, do głosu doszły jeszcze bardziej radykalne ugrupowania.

Jeżeli WEI ma się pokusić o noworoczną prognozę dla Unii, to jedno możemy przewidzieć z całą pewnością. Wojna Liberałów z Populistami będzie się nasilać i wzajemnie nakręcać. Im bardziej „populiści” będą domagali się wpływu na decyzje polityczne, tym bardziej liberałowie będą bronili instytucji demokratycznych. Dalecy jesteśmy od przewidywania końca tego sporu, ale pełni jesteśmy obaw o jego przebieg. Jeżeli w najbliższym czasie deficyt demokracji nie zostanie oficjalnie uznany za źródło współczesnych problemów Europy, to wewnętrzna słabość Unii z pewnością zostanie wykorzystana przez Rosję, której do jednego i drugiego modelu jest jak najdalej, ale z pewnością z korzysta na wewnętrznych rozgrywkach.

Inne wpisy tego autora

Zafundujmy im solidny klej

Ludzie z Extinction Rebellion napisali jakiś czas temu do Sejmu jakiś list. Były w nim znów standardowe dla tej grupy żądania – organizacja jakiegoś panelu klimatycznego i podobne. Ponieważ zostali – całkiem słusznie – zignorowani, zorganizowali protesty w kilku miastach.