Neosarmaci i dyplomaci

Doceniasz tę treść?

Wedle badań jedynie dla nieco więcej niż 1,5% wyborców polityka zagraniczna jest czynnikiem, który wpływa na ich decyzje dotyczące kandydatów do polskiego Parlamentu. Jeżeli ktoś powie, że to nic nadzwyczajnego, że wyborca amerykański czy francuski myśli dość podobnie, to warto aby postukał się w czoło. Bo Polska nie jest Ameryką, ani nawet Francją.

 

Gdzieś popełniliśmy (my czyli ludzie zajmujący się zawodowo publicystyką bądź edukacją) jakiś koszmarny błąd. Od kilkuset lat Polska jest usytuowana w miejscu różnego rodzaju geopolitycznych przeciągów. I jeszcze do niedawna, jak się wydaje, społeczna świadomość tego faktu była całkiem spora. Owszem, popularność problematyki międzynarodowej w czasach PRL, masowe wykupywanie czasopism takich jak „Forum” czy „Poznaj Świat” wynikała w jakimś stopniu z poszukiwania odtrutki na brzydotę PRL-u. Ale wiedzą o świecie i rozumieniem problemów o skali przekraczającej własne opłotki biliśmy innych na głowę.

Coś się stało w ciągu ostatniego trzydziestolecia. Jak się wydaje Polacy zyskali poczucie pewności, trwałości zarówno naszej niepodległości jak demokracji i dobrobytu. Zajęli się upiększaniem własnego obejścia od czasu do czasu, jeśli już wyglądali na zewnątrz to po to, by zapytać: „co tam Panie z drogą gminną”, autostrada do Berlina (ta metaforyczna) nikogo nie interesowała, bo obywatel uznał, ze to kwestia jakichś „onych”.

Żeby być sprawiedliwym, to trzeba powiedzieć, iż rzeczeni „oni” znakomicie się do takiego myślenia przyczynili. Elity polityczne wmawiały obywatelowi, że polityka międzynarodowa, dyplomacja, to sztuka tajemna i dostępna jedynie nielicznym wybranym. Na pojęcie „dyplomacja obywatelska” większość polityków reagowała albo alergicznie albo wzruszeniem ramion. Próby dyskusji były paraliżowane uznawaniem wszystkiego za tajemnicę. Albo obrzucaniem osoby podejmującej polemikę z działaniami władzy inwektywami, wśród których podejrzenie o głupotę i niekompetencję było najłagodniejszą.

Efekt jest taki, że przeciętnego obywatela polityka zagraniczna kompletnie nie obchodzi. A dokładniej obchodzi na poziomie haseł o wstawaniu z kolan czy wyszarpaniu reparacji od Niemców, albo pogonienia „banderowca”. No i oczywiście przywalenia „ciapatym” czy innym „negatywom”.

Jest to o tyle dziwne, że Polacy podróżują po świecie więcej niż kiedykolwiek w historii. Na naszych ulicach spotykamy nieustannie obcokrajowców. W młodszym pokoleniu dość powszechna jest także znajomość języków obcych. A jednocześnie stajemy się, jako społeczeństwo, coraz bardziej zaściankowi. Jakaś wersja neosarmatyzmu zalęgła się w polskich głowach. Z jednej strony machamy ręką na przeróżne zagrożenia (Chiny, Korea Północna, konflikty mogące sprowokować wojnę na wielką skalę takie jak to co dzieje się wokół Iranu) zgodnie z przekonaniem: „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Z drugiej, coraz chętniej kupujemy opowieść o naszym doskonałym modelu życia, zadaniu „rechrystianizacji Europy”, naszej zdolności narzucania innym swojego zdania. A z trzeciej, co chwila ujawniamy kompleksy streszczające się w głupiej, a popularnej frazie: „tylko w Polsce możliwe jest…” po której następuje opis jakiegoś absurdu.

Względny dobrobyt sprawił, że nie czujemy się już pariasami. Jeszcze trzydzieści lat temu spojrzenie na buty pozwalało bez pudła rozpoznać „wschodniaka” na ulicy Wiednia czy Paryża. Teraz nasi turyści z modelu all inclusive chleją na umór i pomiatają tubylcami od Hurghady po Bali w przekonaniu, że płacą i im się należy.

A zachowanie turystów jest jednym z elementów dyplomacji obywatelskiej. Każdemu z nas zdarzyło się spotkać, czy ja wiem, obywatela Chile albo Nowej Zelandii i na podstawie tego spotkania wdrukować sobie obraz ludzi z tego kraju. Wydzierając się w niebogłosy – po polsku – na bazarze w Dar-es-Salam budujemy wśród miejscowych stereotyp Polaka i Polski.

Ale to szczegół, w gruncie rzeczy marginalny. Ważniejszą konsekwencją naszego neosarmatyzmu staje się niezrozumienie, że polityka międzynarodowa wpływa na nasze codzienne życie. Że brak społecznego zainteresowania tym co dzieje się w Europie i na świecie prowadzi do popełniania dość fundamentalnych błędów, trudniejszych do naprawienia niż błędy w polityce wewnętrznej.

Bo nie tylko Polacy operują stereotypami w myśleniu o innych. Jednym z najważniejszych osiągnięć ostatniego trzydziestolecia stało się zatarcie w myśleniu społecznym zachodniej Europy wizerunku Polski jako części dzikiego i nieobliczalnego „wschodu”. Jeden z moich znajomych – szacowny profesor nauk humanistycznych – na takie dictum się obruszył, i zapytał; co konkretnie z tego wizerunku mamy? Powinniśmy walczyć o swoje a nie dbać o przypodobanie się innym.

Tylko sprzeczność pomiędzy owym „przypodobaniem się” a walką o swoje jest pozorna. Współczesna polityka świata zachodniego jest nieustanną walką o głosy wyborców. Jeżeli francuski czy niemiecki wyborca będzie miał wdrukowany negatywny stereotyp partnerów na wschodzie, to żaden rząd nie będzie forsował współpracy z takim partnerem. Nie mówiąc o tym, że w razie kryzysu usłyszymy prosty komunikat, iż nie warto umierać za Gdańsk. Ale taki negatywny stereotyp oznacza także, że mały czy średni przedsiębiorca nie będzie zainteresowany inwestowaniem albo współpracą z Polską a klient nie kupi w sklepie polskiego towaru uważając, że jest on nic nie warty. Firmy komercyjne wydają krocie na reklamę wizerunkową, nie dlatego, że nie mają co zrobić z pieniędzmi, ale z ohydnej chęci zysku, doskonale wiedząc, że dobry wizerunek przekłada się na konkretne pieniądze. Asertywna polityka jest potrzebna. Niekiedy jest skuteczna, ale państwo tej wielkości i tak położone jak Polska musi nieustannie dbać o swój wizerunek. Zaś jego niezmiernie istotnym czynnikiem jest właśnie dyplomacja publiczna.

No dobrze – co to takiego ta dyplomacja publiczna? Najkrócej mówiąc jest to w miarę harmonijny przekaz na temat własnego kraju przekazywany przez jego przedstawicieli w sytuacjach pozapolitycznych. Co najmniej połowa przekazu to kontakty biznesowe. Reszta to przekaz ze strony elit kulturalnych i naukowych oraz, last but not least, wizerunek polskiego turysty lub pracownika.

Przekazu takiego nie da się zadekretować. Istotą powodzenia dyplomacji publicznej jest zinternalizowanie przekazu przez znaczącą część społeczeństwa. To zaś zależy od consensu wewnątrz klasy politycznej co do najważniejszych celów państwa i w miarę harmonijnego obrazu własnego państwa w dyskursie publicznym.

Mamy kampanię wyborczą. Oczekiwanie na zgodę pomiędzy środowiskami politycznymi w jej trakcie jest oczywiście marzeniem. Być może jednak jest to także dobry czas na opamiętanie. Jeżeli nasz podział wewnętrzny będzie tak głęboki jak dotychczas, to nie ma szans na to by narodziła się dyplomacja publiczna. Jeżeli kwestia miejsca Polski w świecie i naszych celów w polityce zagranicznej nadal będzie usuwana z agendy obywatelskiej, to za chwilę obudzimy się w rzeczywistości na tyle nam nieprzyjaznej, że zamiast na rozwój będziemy musieli łożyć ogromne pieniądze na odbudowę szczątkowej choćby wiarygodności Polski.

Kiedy w początku lat dziewięćdziesiątych byłem gospodarzem wizyty komisji spraw zagranicznych rosyjskiego parlamentu (wtedy jeszcze pod nazwą Rady Najwyższej) najwspanialszym komplementem jaki udało mi się od gości usłyszeć było: „jak my wam zazdrościmy, że wszystkie środowiska polityczne mówią o waszej polityce zagranicznej jednym głosem”. Chciałbym jeszcze kiedyś usłyszeć taki komplement od jakichkolwiek naszych partnerów. Co więcej, Rosjanie mówią teraz jednym głosem, ale dlatego, że inne zostały zakneblowane. I nie jest to ścieżka warta kopiowania.

Ostatnia uwaga jest taka, że nie wystarczy mówić jednym głosem. Trzeba jeszcze spełniać dwa inne warunki. Mówić w sposób zrozumiały dla adresatów przekazu. Mrożkowe wskazywanie braków w uzębieniu z okrzykiem: „za wolność wybili” się nie sprzeda. I mówić z sensem. Nasz biznes ma w zanadrzu opowieść o kraju sukcesu. Jeżeli nie udusimy i nie upaństwowimy polskich firm to mogą być prawdziwą forpocztą skutecznej dyplomacji publicznej. Powinny otrzymywać pomoc i wsparcie ze strony władz i polityków. Na razie jest to marzenie. Ale w końcu polityka jest sztuką przekuwania marzeń w rzeczywistość.

Inne wpisy tego autora

Kazachstańska matrioszka czyli nowa doktryna Breżniewa

Żangaözen to niewielkie miasto na zachodzie Kazachstanu. Ot nieco ponad 50 tys. mieszkańców, zakład przeroby gazu, nieduża rafineria, dookoła pola naftowe. Kilkadziesiąt kilometrów dzieli miasteczko

Tygodnie złych wróżb

Minione tygodnie były wyjątkowo intensywne w polityce europejskiej. Oczywiście odbyło się – trwające ponad 2 godziny – spotkanie video prezydentów Bidena i Putina. Turę rozmów

Wojna bez końca

Towarzysz Lenin miał rację. Zdarzyło mu się szczerze powiedzieć, ze „sojusz małej Polski z wielka Rosją będzie w istocie dyktatem”. Od kilku lat Ormianie boleśnie