Koci obłęd

Doceniasz tę treść?

Politycy obozu władzy w Polsce sprawiają wrażenie obłąkanych nie dlatego, że nagle powariowali. Po prostu epidemia postawiła nasz świata na głowie, a oni konsekwentnie odmawiają przyjęcia tego prostego faktu do wiadomości.

 

Kiedy Alicja usiłował odnaleźć się w świecie po drugiej stronie lustra bardzo pomocny okazał się Kot z Cheshire. Oczytany futrzak, z którego często pozostawał tylko uśmiech, wyjaśnił bohaterce powieści Lewisa Carrolla, jak na przykład rozpoznawać obłęd za sprawą innych punktów odniesienia. 

„Po pierwsze – odpowiedział Kot – pies nie jest obłąkany. Zgadzasz się z tym? 

– Chyba tak – odpowiedziała Alicja. 

– No, więc widzisz – ciągnął Kot – że pies warczy, jak się rozgniewa, a kiedy jest zadowolony – macha ogonem. Otóż ja normalnie warczę, kiedy jestem zadowolony, a macham ogonem, jak się rozgniewam. I dlatego jestem wariat” – dowodził. Uznawany za wariata Kot z Cheshire przestałby jednak być szaleńcem, gdyby zmienił swe zachowanie albo punkt odniesienia nagle uległ zmianie. W tym drugim przypadku wariatem zostawał pies. 

Obserwacja sprzed półtora stulecia bardzo zyskała na aktualności we współczesnej Polsce. Dzięki niej można zrozumieć, czemu rządzący zachowują się, jakby powariowali, choć niecały rok temu osiągali kolejne, wyborcze sukcesy, za sprawą swego cynicznego pragmatyzmu. Jednak od tego czasu koronawirus sprawił, że nasz kraj (podobnie jak reszta świata) przeszedł „na drugą stronę lustra”. W sumie zauważyli to już wszyscy poza elitami władzy. Te uparcie wypierają fakty (co jest typowym objawem szoku), ciągle posługując tymi samymi chwytami. Te niedawno jeszcze skutecznie działały, lecz dziś przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych. 

Na pierwszym miejscu należałoby wymienić regularne dążenie do pogłębiania polaryzacji społeczeństwa. Od 15 lat cała stabilność systemu politycznego III RP opierała się na tym prostym triku. Dzięki niemu dwie, główne partie polityczne zawsze mogły liczyć na duży, twardy i zawsze wierny elektorat.  Jak bardzo jest to wygodne zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk, dostrzegli po, fatalnej dla ich karier, drugiej połowie lat 90. Gdy się już przejdzie przez czyściec odgrywania trzecioplanowych ról na scenie politycznej, nigdy się nie ma ochoty do niego wracać. Ratunkiem przed tym okazało regularne podsycania nieufności i wrogości, między politycznie aktywnymi częściami społeczeństwa. Utrzymywanie własnego elektoratu w stanie emocjonalnego rozedrgania okazało najskuteczniejszym, a także najtańszym środkiem, by trwale przywiązać go do partii. Dlatego oprócz Kaczyńskiego i Tuska wyspecjalizowały się w tej sztuce całe hordy działaczy politycznych z obu obozów, opierając swe kariery na odgrywaniu rytuału codziennej „wojny polsko-polskiej”. Przy czym wszystko odbywało się jedynie w sferze słów i min, zupełnie jakby slogan „wojna to pokój” z powieści „Rok 1984” George’a Orwella okazywał w Polsce rzeczywistością. W każdym razie do epidemii faktycznie tak to działało. 

Jednak po przejściu na drugą stronę lustra społeczeństwo funkcjonuje już zupełnie inaczej. Strach przez chorobą, obawy o zdrowie i życie najbliższych, lęk przed tym co niesie przyszłość, niepewność utrzymania pracy, czy kontynuowania kariery, zmęczenie lockdownem itd., itp. Wszystko to są trwałe elementy nowej codzienności. Epidemia wraz z kryzysem generują w ludziach emocje, niemogące znaleźć ujścia. Gdy w takim momencie rządzący zaczynają podsycać polaryzację, błyskawicznie otrzymują serię niekontrolowanych wybuchów. Czego też świadkami byliśmy ostatnio. 

Przy okazji dało się zauważyć, że w momencie maksymalnej mobilizacji policji oraz reszty służb rząd ma szansę zapanować na sytuacją, gdy wybuch ma jednocześnie miejsce w dwóch, góra trzech dużych metropoliach. Kiedy następuje w większej liczbie miejsc, państwo polskie okazuje bezradne. Spontaniczne protesty po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji rozeszły się tak łatwo po kościach, bo młodzi Polacy w odwrotności do: Francuzów, Anglików, czy Amerykanów zupełnie nie umiejącą bić się na ulicach z policją, podpalać samochodów, ani rabować sklepów. Wszystkiego jednak da się z czasem nauczyć. 

Opieranie fundamentów władzy na polaryzacji społeczeństwa w nowych czasach, to zawieszanie jej na bardzo cienkiej nitce. Każdy, sprowokowany działaniami rządzących wybuch niezadowolenia obnaża słabości całego obozu władzy, pokazując nawet twardemu elektoratowi, że rządzący nie panują nad sytuacją. A skoro nie gwarantują ani bezpieczeństwa, ani perspektywy na przyszłość, to czy warto ich popierać? 

Podczas środowej konferencji premier Mateusz Morawiecki przyznał też, iż uliczne protesty owocują jeszcze wyższą liczbą nowych zachorowań na COVID-19. To z kolei wymusza ściślejsze zamykanie ludzi w domach. Czym jedynie zwiększa się powszechną frustrację i tworzy paliwo do przyszłego wybuchu. Tak dzięki grze na polaryzację rządzący pomnażają wciąż liczbę przyszłych kłopotów, które na nich spadną. 

Tymczasem jest to tylko jeden z elementów „kociego obłędu”, bo po wepchnięciu w aborcyjną aferę, przez podporządkowany prezesowi PiS Trybunał, cała partia zachowuje się nadal tak, jakby epidemia niczego nie zmieniła. Prezydencki projekt kulawego kompromisu utknął w parlamencie, a rządzący, poczuwszy pewniej, sięgają po stare triki i skupiają na wojnie kulturowej. Znów podsycając spór, bez baczenia na to, że wyładowanie emocji na ulicach jedynie na moment ulżyło społeczeństwu. Wraz z domykaniem lockdownu zaczną się one znów szybko kumulować, aż nieuchronnie osiągną masę krytyczną. 

Nim to nastąpi, warto przypomnieć sobie o drugim z fundamentów ustrojowych III RP, a obecnie także źródle „kociego obłędu” – mianowicie wodzowskim partiom politycznym.  Jak funkcjonują, Polacy mieli okazję obserwować przez ostatnie kilkanaście lat, gdy PiS oraz Platforma na zmianę rządziły państwem. Wódz partii w pierwszej kolejności musi dbać o to, żeby nie wyrósł mu żaden konkurent, co zajmuje mu 90 proc. czasu pracy. Resztę poświęca na polaryzowanie społeczeństwa. W przypadku Donalda Tuska utrzymywanie pozycji wodza sprowadzało się do wypychania poza partię wszystkich, zbyt samodzielnych lub popularnych osób. W efekcie całkowicie wyjałowił intelektualnie Platformę i gdyby nie zbawienna dla dwóch, głównych partii polaryzacja sceny politycznej, zostałaby po niej tylko masa spadkowa. 

Natomiast Jarosław Kaczyński wyspecjalizował się w łamaniu kręgosłupów podwładnym. Tym sposobem dorobił w końcu takiego otoczenia, w którym nikt otwarcie nie kwestionuje jego nieomylności. 

Kiedy więc np. oznajmi: „najpierw wprowadzimy piątkę dla zwierząt, czym pozyskamy wszystkich: lewicowców, wegetarian i miłośników futrzaków, a potem zabronimy aborcji eugenicznej i konserwatywna prawica wypnie się na Konfederatów” – w otoczeniu prezesa nikt nie powie: „szefie to samobójstwo”. Zamiast ostrzeżeń, że rozpędza się w stronę zderzenia ze ścianą, usłyszy tylko: „jest pan jak zawsze genialny Naczelniku. Kochamy Pana za to!”. 

Gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie lustra, wodzostwo sukcesywnie pogłębia „koci obłęd”, bo Naczelnik z natury swej nie jest osobą potrafiącą cokolwiek łagodzić. Zwłaszcza że przez całe swe polityczne życie czerpał profity z podsycania konfliktów. Jego osobowość w połączeniu z dwoma wspominanymi filarami ustrojowymi III RP czynią sytuację patową. Partia wodzowska, jaką jest PiS, nie może pozbyć się swego lidera, by zastąpić innymi. Nie ma nawet możliwości odsunięcia go od decydowania, czy dyskretnego ubezwłasnowolnienia. Każde z powyższych rozwiązań oznacza niemal automatycznie jej rozpad, a więc też utratę władzy przez cały, rządzący obecnie establishment. Tymczasem wódz gwarantuje jedynie dalsze polaryzowanie społeczeństwa, a więc kolejne, nieuchronne zderzenia ze ścianą. Po którymś z kolei partia może się już nie podnieść. Świadomość owej predestynacji musi być strasznym stresem dla przeciętnych, partyjnych „Kowalskich”. Takich, którym udało się zdobyć mandat posła, stanowisko podsekretarza stanu lub wiceministra. Są dopiero po czterdziestce i chcieliby sobie jeszcze wiele lat porządzić, ciesząc życiem oraz władzą. Tymczasem ich prezes zachowuj się tak, jakby jego największym marzeniem było wziąć swój ukochany kraj ze sobą do grobu. 

Oczywiście tego czarnego scenariusza dałoby się uniknąć, gdyby kot, zamiast wariować, przystosował do nowych punktów odniesienia i zaczął uczyć na błędach. Tylko akurat to okazuje się rzeczą najtrudniejszą. 

– Ale ja nie chciałabym mieć do czynienia z wariatami – rzekła Alicja.
– O, na to nie ma już rady – odparł Kot. – Wszyscy mamy tutaj bzika. Ja mam bzika, ty masz bzika.
– Skąd może pan wiedzieć, że ja mam bzika? – zapytała Alicja.
– Musisz mieć. Inaczej nie przyszłabyś tutaj”.

 

Andrzej Krajewski

Inne wpisy tego autora

Niemcy potrafią grać w zielone

Polski przemysł ma się słabo, za to niemiecki otrzyma kilkadziesiąt miliardów euro dotacji. Aplikowanych tak, żeby żadna z unijnych instytucji, stojących na straży uczciwej konkurencji,

Trudne dni dla Niemiec

„Dni Niemiec jako superpotęgi przemysłowej dobiegają końca” – twierdzi „Bloomberg”. Amerykańska agencja informacyjna może mieć rację, a to rodzi pytanie, co dalej z niemiecką demokracją?

Już za rok prezydencja!

Instytucja prezydencji UE sięga czasów Konrada Adenauera, który sprawował ją jako pierwszy. Od tamtego czasu instytucja prezydencji ewoluowała. Od wprowadzenia nowego systemu liczenia głosów w