Spóźnieni, ślepi, krótkoterminowi

Doceniasz tę treść?

Jeśli chcemy urządzić powtórkę z wiosennego lockdownu, a ku temu pchają medialne nastroje, to póki jeszcze czas, należy zadać sobie pytanie czy wiemy, co robimy i jak długo damy radę go wytrzymać?

 

Na najprostsze pytania zwykle nie da się udzielić prostych odpowiedzi, jednak w tym przypadku jest to wyjątkowo możliwe. Brzmią – „nie” oraz „krótko”.

W kwestii, czy rzeczywiście wiemy, co robimy, należy najpierw spojrzeć na samo źródło strategii, jaka została przyjęta w większości europejskich państw. Opiera się ona na założeniu, że naukowcy wkrótce opracują skuteczne lekarstwa lub szczepionkę. Przyjęcie tego jako pewnik, w który święcie wierzą politycy, miliony wyborców i media, wymusza skoncentrowanie głównego wysiłku na ograniczaniu liczby zarażonych, nawet wówczas, gdy systemowi opieki zdrowotnej nie grozi przeciążenie liczbą chorych. 

Wiosną osiągnięto to za sprawą powszechnego lockdownu. Jak się okazuje, również jesienią niczego lepszego nie udaje się wymyślić. Znów ludzie są zmuszani do zamknięcia się w domach w kolejnych miastach, regionach lub dotyczy to całych państw. Dziej się tak w Irlandii, Hiszpanii, Belgii, Wielkiej Brytanii, Włoszech, Francji, etc. Wedle zapowiedzi rządów potrwa trzy-cztery tygodnie. Jednak wiosną widoczne efekty takich działań, w postaci trwałego spadku liczby nowych zachorowań, uzyskiwano w tych samych krajach po 12-16 tygodniach. Obietnice krótkiego lockdownu są więc raczej próbą dawkowania złych wiadomości na raty. Lepiej na początku dać ludziom trochę nadziei, a potem wytrzymają długie tygodnie, aż wreszcie pojawi się szczepionka. 

A co gdy za kilka miesięcy szczepionki nadal nie będzie? Po trzech miesiącach lockdownu jesienno-zimowego wiosnę znów poziom zachorowań zacznie rosnąć. Wprawdzie liczby ludzi, którzy chorowali na COVID-19 porażają, lecz jest to dopiero kilka procent całej populacji Starego Kontynentu. Jeśli więc szczepionki ani skutecznych lekarstw nie będzie za rok, to także jesień 2021 może przypominać obecną. Jak sobie z tym poradzić strategia czekania na szczepionkę nie mówi, a politycy najwyraźniej wolą o tym nie myśleć. O wiele łatwiej jest eksponować swą wiarę w naukę i skupić na pobożnych życzeniach. Tyle tylko, że odnoszeniem się do nauki, jak do religii nie wymusi się na naukowcach czynienia cudów. 

Pandemia bezwzględnie przypomina nowoczesnym społeczeństwo, że wiara i wiedza to dwie zupełnie różne kwestie. Opracowanie zarówno lekarstwa, jak i szczepionki na nowy patogen, wymaga ogromnego wysiłku badawczego. Poszerzania zakresu posiadanych informacji przez obserwację i eksperymenty musi trwać i to długo, jednak błędy są nie do uniknięcia. Przez ostatnie pół roku z mediów wręcz wylewają się kolejne informacje o cudownych specyfikach, dzięki którym wkrótce pokonamy SARS-CoV-2. Po czym albo za tydzień się już o nich nie pamięta, albo pamięta dopóki nie okazują złudną nadzieją.

Tak dzieje się obecnie np. w przypadku remdesiviru – sławnego leku opracowanego pierwotnie do zwalczanie wirusa Ebola. Na początku października Komisja Europejska poinformowała o podpisaniu umowy ramowej z firmą farmaceutyczną Gilead. Dotyczy ona wspólnych zamówień na dostawę ok. 500 tys. dawek specyfiku dla krajów UE. Minęły dwa tygodnie i WHO ogłosiło wyniki analizy danych, zebranych na próbie ponad 11 tys. pacjentów z 30 krajów. Zarówno ci, którym aplikowano remdesivir, jak i pozbawieni do niego dostępu przechodzili COVID-19 podobnie. Równie dobrze wszystkim można było podawać witaminę C. Tyle o zderzeniu wiary w cud z codziennymi ograniczeniami nauki.

Kłopot w tym, że sama strategia opiera się właśnie na wierze w cud. Niestety powrót do rzeczywistości oznacza uświadomienie sobie bardzo przykrej konstatacji. Ni mniej, ni więcej, ale większość z nas wcześniej, czy później zarazi się SARS-CoV-2. Polska (jak zresztą większość krajów Starego Kontynentu) nie ma potencjału totalitarnych Chin, by szybko zapanować nad epidemią i zdusić ją bez oglądania się na opinie, a także prawa obywateli. 

Ten brak złudzeń miała odwagę publicznie wyrazić kanclerz Angela Merkel na początku marca tego roku, podczas spotkania z posłami parlamentarnej frakcji CDU. Już wówczas oznajmiła im, że: „60-70 proc. obywateli Niemiec zarazi się koronawirusem”. Co wedle doniesień portalu bild.de podziałało na słuchaczy „jak grom z jasnego nieba”. Jednak dzięki temu widać dziś, że państwo niemieckie, jako jedno z nielicznych w Europie nie przygotowało się do czekania na cud, lecz funkcjonowania w warunkach bardzo przypominających wojenne. Przyjmując od razu założenie, iż walka potrwa kilka lat, a wygrać ją należy tymi środkami, jakie się posiada. Bez uzależniania ostatecznych wyników od pojawienia wuderwaffe w postaci szczepionki.

W Polsce myślenia życzeniowego udawało się ustrzec rządowi jedynie na samym początku epidemii. Pozwoliło to podjąć zdecydowane działania, które przyniosły efekty. Wiosenny lockdown dał szansę służbie zdrowia oraz Państwowej Inspekcji Sanitarnej, żeby nauczyć się działać w warunkach epidemii. Udało się stworzyć sieć laboratoriów wykonujących testy. Głównie dzięki obrotności przedsiębiorców maseczki i płyny dezynfekcyjne stały się powszechnie dostępne. Obywatele nauczyli się zasad postępowanie podczas epidemii i większość ich przestrzega. Również załamaniu ekonomicznemu dało się zapobiec za sprawą kolejnych tarcz antykryzysowych.

Wszystko to obóz władzy podsumował przedwyborczą propagandą sukcesu oraz spoczęciem na laurach. Założenie, że szczepionki nie będzie, a kilkanaście milionów Polaków zachoruje, wymusiłoby planowanie długoterminowe, co jak wiadomo jest męczące. Wygodniej wierzyć w cud. W końcu przecież w maju 2018 r. minister zdrowia Łukasz Szumowski przeprowadził na Jasnej Górze „Akt Zawierzenia Polskiej Służby Zdrowia Matce Bożej”. Latem 2020 premier Morawiecki i prezes Kaczyński najwyraźniej scedowali na nią odpowiedzialność za działania strategiczne w obszarze epidemii, co niestety jesienią (zupełnie jak we wrześniu 1939 r.) totalnie zawiodło. Na szczytach władzy dostrzeżono to dopiero w połowie października i obecnie trwa dochodzenie do siebie po ataku paniki. Pierwszym objawem racjonalnego myślenia jest zainicjowanie tworzenia szpitali polowych. Należy to podsumować starym porzekadłem – lepiej późno niż wcale. W środowym wywiadzie dla „Gazety Polskiej” wicepremier Jarosław Kaczyński oznajmił, że: „Musimy z jednej strony zabezpieczyć zdrowie obywateli, ale z drugiej dać im szansę pracować, utrzymać sprawność gospodarczą państwa”. To kolejny symptom, że otrzeźwienie postępuje.

Pora więc na kolejny krok w stronę działań długoterminowych. Odpowiedź, co niosą ze sobą nowe lockdowny będzie widoczna już niedługo tam, gdzie właśnie się je wprowadza. Myślenie krótkoterminowe powoduje, że bierze się pod uwagę przede wszystkim liczbę zakażeń, zgonów oraz ewentualnie gospodarce konsekwencje zamknięcia kolejnych branż. Pomija natomiast rzeczy, stające się widoczne po upływie nieco dłuższego czasu. Mianowicie zachowania społeczne.

Tymczasem ludzie masowo adoptują się do życia w poczuciu zagrożenia, a jednocześnie trwa narastanie powszechnej frustracji. Letnie zamieszki pod szyldem „Black Lives Matter” chwilowo ją wyładowały. Jednak wybuch akumulującego się jesiennego ładunku złości będzie jeszcze większy, co widać już po zamieszkach przetaczających się przez Izrael. Kto nie wierzy, niech śledzi w najbliższych tygodniach doniesienia z Francji, Belgii, czy Hiszpanii. W Europie Środkowo-Wschodniej rozładowanie następuje nieco inaczej. Gdy liczba obostrzeń przekracza masę krytyczną, ludzie zaczynają je powszechnie ignorować, a państwowe służby nagle ślepną, olewając rozkazy przełożonych.

Pięknie ujął to burmistrz Pragi Zdeněk Hřib w wywiadzie udzielonym kilka dni temu Aleksandrowi Kaczorowskiemu („Newsweek”) „Ludzie stracili zaufanie do rządzących i nie chcą przestrzegać zaleceń. Czesi zaczęli szwejkować” – oznajmił. Dzieje się to w momencie odnotowywania każdego dnia 8 tys. nowych zakażeń, w kraju posiadającym trzykrotnie mniej mieszkańców niż Polska. W naszym przypadku oznaczałoby to ok. 30 tys. dziennie, czego zresztą możemy się w najbliższych tygodniach spodziewać. Wybuch niezadowolenia oraz ignorowanie zakazów doprowadzą do jednego efektu – utrzymanie jesiennych lockdownów przekroczy możliwości większości europejskich państw. Liczba zarażeń nie spadnie więc trwale, natomiast kolejne paroksyzmy w rytmie zamykania i otwierania jakichś obszarów przynosić będą jedynie sinusoidę spadków oraz wzrostów liczby chorych. 

Skoro cudu nie będzie, jedyne co pozostanie to system opieki zdrowotnej. To jego sprawność lub niesprawność zadecyduje o tym ilu ludziom ciężko przechodzącym COVID-19 uda się ocalić. Tu leży klucz do możliwego minimalizowania strat. W obecnej sytuacji państwo polskie, jedyne co może, to zacząć z całych sił walczyć właśnie o to. Musi to oznaczać przyznanie się, gdzie popełniono błędy i rzucenie wszelkich dostępnych środków, aby je naprawić. Wskazanie kluczowych punktów nie jest znów takie trudne.

Wiosną okazało się, jak bardzo uboga jest Polska pod względem nowoczesnych laboratoriów diagnostycznych. Mimo to udawało się sukcesywnie rozbudowywać zdolności do analizy testów przeprowadzanych na koronawirusa. Po dobiciu do niewielu ponad 40 tys. dziennie wszystko stanęło w miejscu, bo brak sprzętu i obsługi. A tak naprawdę dlatego, że wymaga to dużych nakładów finansowych. Tymczasem dziś przy tej liczbie testów jesteśmy zupełnie ślepi, jeśli idzie o to, gdzie i jak rozprzestrzenia się koronawirus. Nie sposób określić, jak znaczącym źródłem jego transmisji są szkoły oraz uczelnie. Czy należy zamykać siłownie? Czy zarżniecie całej branży zapewniającej 150 tys. miejsc pracy ma racjonalne podstawy? Bez pięciokrotnie większej zdolności testowania nie sposób nad tym zapanować. To tak, jakby w samym środku decydującej bitwy zrezygnować z informacji zwiadowczych, a na dokładkę oznajmić żołnierzom – „wojna wojną, ale strzelajcie jak najrzadziej, bo wiecie, każda kula kosztuje”. Skoro w ciągu tego roku Polska zadłużyła się na grubo ponad 100 mld zł, to kilka więcej na walkę z epidemią nie robi już różnicy, a zaniechania przyniosą grubo większe straty.

Podobnie rzecz się ma z Państwową Inspekcją Sanitarną, wyposażoną w śmieszny budżet wynoszący mniej więcej połowę 2 mld zł dotacji, jakie otrzymała TVP. Wszyscy się dziwią, że sanepidy się „zawiesiły”. Dziś działają z wielodniowym opóźnieniem i nie można się do nich dodzwonić. Jednak dlaczego miałoby być lepiej, skoro dopiero teraz znalazło się dodatkowe (śmieszne) 300 mln zł na ich doposażenie? Natomiast od wiosny nie zadbano nawet, żeby zwiększyć liczbę pracujących tam osób. Choć przecież to na barkach sanepidów spoczywa monitorowanie, rozprzestrzeniania się epidemii. Zupełnie jakby Wielka Brytania latem 1940 r. zaniechała rozbudowy sieci stacji radarowych, śledzących nadciąganie niemieckich bombowców, bo to cholerstwo takie drogie.

Największym jednak grzechem było zaniedbanie troski o powiększanie rezerw ludzkich, które (pozostając przy terminologii wojskowej) zdolne są walczyć na pierwszej linii frontu. W Polsce i bez epidemii personelu medycznego było zbyt mało. Co gorsza, średnia wieku lekarzy oraz pielęgniarek jest bardzo wysoka. Tymczasem wytrzymałość ludzka zarówno fizyczna, jak i psychiczna ma swe granice. Poza tym każdy może się zarazić od pacjenta. A im więcej członków personelu medycznego się wykruszy, tym chorzy mają mniejsze szanse na dobrą opiekę. Skoro sytuacja jest nadzwyczajna, to konieczne są nadzwyczajne działania, aby odciążyć personel medyczny od wszystkiego, co zbędne i udzielić mu maksymalnego wsparcia. Tego nie osiąga się przez akcje propagandowe typu: „jak bardzo jesteśmy wam wdzięczni”. Należy zdobyć się na wysiłek znalezienia tysięcy nowych osób, mających jakieś pojęcie o pierwszej pomocy, przeszkolić i przydzielić zespołom medycznym, jako pomocników do wykonywania prostych czynności przy chorych. Tylko takie wsparcie ma sens. 

Wszystkie wymienione zaniedbania nie są rzeczami poza zasięgiem polskiego państwa. Wręcz przeciwnie rządzący mają w swym ręku potrzebne narzędzia, aby zacząć nadrabiać to, co zaniedbano latem. Jednak dobry czas, by czekać na cud, już definitywnie upłynął.

 

Andrzej Krajewski

Inne wpisy tego autora

Niemcy potrafią grać w zielone

Polski przemysł ma się słabo, za to niemiecki otrzyma kilkadziesiąt miliardów euro dotacji. Aplikowanych tak, żeby żadna z unijnych instytucji, stojących na straży uczciwej konkurencji,

Trudne dni dla Niemiec

„Dni Niemiec jako superpotęgi przemysłowej dobiegają końca” – twierdzi „Bloomberg”. Amerykańska agencja informacyjna może mieć rację, a to rodzi pytanie, co dalej z niemiecką demokracją?

Już za rok prezydencja!

Instytucja prezydencji UE sięga czasów Konrada Adenauera, który sprawował ją jako pierwszy. Od tamtego czasu instytucja prezydencji ewoluowała. Od wprowadzenia nowego systemu liczenia głosów w