…bo każdy pijak to złodziej!

Doceniasz tę treść?

Znaczna część Polaków jest bardziej karna niż XIX-wieczni Prusacy: czytają każdy regulamin, stosują się do niego co do joty, przechodzącym policjantom grzecznie uchylają czapki, słuchają karnie upomnień ochroniarza w sklepie, kierowcy autobusu, konduktora oraz babci klozetowej. Jak babcia klozetowa powie, że przysługują dwa listki papieru toaletowego, to wezmą dwa i ani jednego więcej. A jeśli zdarzy im się przypadkiem urwać kawałek trzeciego, to natychmiast sami na siebie doniosą. To jeden z wniosków, jakie można by wysnuć z reakcji na historię, która zdarzyła się w autobusie w Jeleniej Górze.

 

Tło prawdopodobnie wszyscy znają: film w internecie, pokazujący wyrzucenie z autobusu mężczyzny, rzucenie go na ziemię i histeria dziewczynek z nim jadących; wzburzenie wielu oglądających, krytyka policji, potem odpowiedź tejże, następnie obszerniejsze wyjaśnienia i dłuższy film z monitoringu, pokazujący zachowanie mężczyzny podczas postoju pojazdu, spowodowanego jego zachowaniem. O sprawie napisałem tekst na portalu Onet.pl. Należy się jednak post scriptum, i co do faktów, i – to nawet bardziej – co do reakcji dużej części publiki. Przy czym, jak zwykle, historia ta jest tylko ilustracją problemów systemowych.

Najpierw drobiazg, ale jednak znamienny. Mnóstwo miejsca dyskutujący poświęcali prawdopodobnej pierwotnej przyczynie awantury, czyli nieszczęsnej elektrycznej hulajnodze, której jakoby regulamin w Jeleniej Górze zabrania przewozić. Otóż okazuje się, że ów regulamin nie zabrania wprost przewozu UTO (urządzeń transportu osobistego, z zasady posiadających napęd elektryczny, a więc i akumulator), a jedynie – co jest częstym, ogólnym zapisem – nie pozwala przewozić „przedmiotów cuchnących, łatwopalnych, o właściwościach wybuchowych, żrących, radioaktywnych, trujących oraz innych przedmiotów i materiałów niebezpiecznych”. Jasne jest – wbrew temu, co twierdzą masowo zastępy nagle stuprocentowo karnych obywateli – że żaden przeciętny pasażer, czytając powyższy zapis, nie pomyślałby o hulajnodze, na której jeździ na co dzień. Równie jasne jest, że interpretacja tego zapisu, jakiej dokonał kierowca autobusu, jest absurdalna. Gdyby uznać, że każde UTO jest przedmiotem niebezpiecznym jedynie z powodu posiadania akumulatora, to kierowca mógłby sobie wyprosić z pojazdu każdego posiadacza większego telefonu komórkowego (a już na pewno każdego z Samsungiem Note 7), powerbanku, laptopa, o inwalidzie na akumulatorowym wózku nie mówiąc.

Ten wątek ma dwa aspekty. Pierwszy to fatalna konstrukcja regulaminu – i to jest znów wniosek generalny. Jeśli przewoźnik chce zabronić przewozu jakiegoś konkretnego przedmiotu, zwłaszcza popularnego (jak rower czy właśnie UTO), powinien to wprost napisać w regulaminie – tak jak to jest w informacjach linii lotniczych i na samych lotniskach, gdzie piktogramy wyraźnie pokazują, czego na pokład samolotu zabierać nie można. W przeciwnym wypadku – i to jest aspekt drugi – pierwszy lepszy kierowca, motorniczy, ochroniarz, kontroler i ktokolwiek, kto ma choć odrobinę władzy lub tak mu się wydaje, będzie po swojemu interpretował przepisy i utrudniał ludziom życie.

Mechanizm okazywania swojej władzy choćby w jej bardzo mizernym obszarze doskonale opisywał jeszcze w głębokim Peerelu Jacek Fedorowicz w kultowej niegdyś książeczce „W zasadzie tak” – i nic tu się nie zmieniło (genialny wątek o tym, jak rozmawiać z ORMO-wcem). W tym wypadku swoją władzę postanowił pokazać kierowca autobusu, tworząc własną, ogromnie wątpliwą, absurdalną interpretację skrajnie ogólnikowego zapisu.

Choć w Peerelu żyłem jako dziecko (i nastolatek), miałem pełną świadomość otaczającego mnie wtedy idiotyzmu i być może dlatego kompletnie nie podzielam gorliwości części publiczności (zresztą moim zdaniem jedynie werbalnej) w wypełnianiu kretyńskich poleceń każdego, kto na swoim poletku odrobiną władzy odreagowuje inne problemy. Nie – nie jest tak, że mamy stawać na baczność przed każdym ochroniarzem, kontrolerem, kierowcą czy portierem, zawsze i wszędzie. W szczególności zaś tam, gdzie mamy do czynienia z usługami publicznymi, finansowanymi z publicznych pieniędzy.

Nie namawiam do stawiania oporu dla zasady, bo to zwyczajnie głupie. Ale też zdecydowanie sprzeciwiam się kładzeniu uszu po sobie za każdym razem – nawet gdy, jak w tej sytuacji, polecenia takiej osoby są ewidentnie bezsensowne. To prowadzi do masowej akceptacji bzdur, które mnożą się na każdym kroku i bez tego, a których źródłem bywa nuda urzędników, chęć pokazania, że są potrzebni, lub też zwykłe urzędnicze asekuranctwo (stworzę przepis, więc potem nikt mi nie zarzuci, że nic nie zrobiłem). Te bzdury należy eliminować także czasem poprzez sprzeciw.

Czy sam wyszedłbym z pojazdu na wezwanie kierowcy? Zapewne nie. Zażądałbym wskazania, który punkt regulaminu zabrania konkretnie przewozu UTO. Kierowca nie byłby w stanie tego wskazać, jego interpretacja jest tylko jego interpretacją. (Uprzedzam pytanie: czy wyszedłbym na żądanie policji? Odpowiadam: tak.)

Druga sprawa to postępowanie policji oraz ujawnione na monitoringu zachowanie mężczyzny. O manipulacji, do jakiej uciekła się policja, żonglując niezrozumiałym dla większości pojęciem „bycia poszukiwanym”, już pisałem na Onet.pl. Przypomnę tylko, że poszukiwanie do ustalenia miejsca pobytu nie oznacza, że poszukiwany jest podejrzany, oskarżony lub uchyla się od odbycia kary. Równie dobrze może być świadkiem, którego prokuratura nie może zlokalizować. W tym wypadku – o ile udało się ustalić – mężczyzna nie odbierał pism sądowych. Dlaczego – tego nie wiemy. Z pewnością nazywanie go z tego tylko powodu „bandytą”, jak robili niektórzy, jest grubym nadużyciem.

Czy bohater tej historii zachowywał się rozsądnie? Nie. Czy utrudnił (prawdopodobnie) życie innym? Tak. Czy złamał przepisy już całkiem jasne, dotyczące spożywania alkoholu w pojeździe? Tego nie wiemy, policja nie podaje wyników badania na zawartość alkoholu we krwi. Czy nadużył awaryjnego otwierania drzwi? Tak. Czy wykonywał polecenia policjantów? Nie. Krótko mówiąc – czy jest w tej historii pozytywnym bohaterem? Nie. Czy jego zachowania należy bronić? Również nie. I nigdy tego nie robiłem. Jednak wielka część odbiorców, wytresowana w myśleniu zero-jedynkowym uznała, że krytyka działań policji jest równoznaczna z robieniem z mężczyzny polskiego Floyda. Nie jest. Do moich P.T. Czytelników apeluję o czytanie ze zrozumieniem i niedodawanie sobie tego, czego w tekstach i wypowiedziach nie ma.

Czy wreszcie funkcjonariusze mieli prawo wyprowadzić mężczyznę z autobusu? Tak, mieli prawo. Tu dochodzimy do sedna: mieli prawo go wyprowadzić – i tyle. Dalej mamy postępowanie mandatowe, ewentualnie oskarżenie o znieważenie policjantów – o ile oczywiście są na to jakieś dowody poza słowami samych funkcjonariuszy, bo w przeciwnym wypadku możemy mieć do czynienia z najklasyczniejszą próbą wrobienia zatrzymanego, któremu w wątpliwych okolicznościach niemal zawsze próbuje się przykleić właśnie znieważenie funkcjonariusza.

Problemem jest to, co stało się w ciągu kilkunastu kolejnych sekund: brutalne powalenie zatrzymywanego na ziemię, przytrzymanie techniką klęku na plecach, założenie kajdanek. Najbardziej przerażająca jest zresztą nie sama ta sytuacja, ale fakt, że tak wiele osób uważa, iż to się mężczyźnie NALEŻAŁO. Innymi słowy – ogromna część publiki sądzi, że środki przymusu bezpośredniego, objęte odrębną ustawą, mają być swego rodzaju sankcją – odegraniem się, zemstą – za niewłaściwe zachowanie. Tymczasem są one jedynie narzędziem, które ma umożliwić osiągnięcie konkretnego, bieżącego celu. Na przykład jegomość nie chce wysiąść z autobusu – zakłada się chwyt transportowy i wyprowadza go na zewnątrz. Tyle. Zatrzymywany jest skrajnie agresywny, atakuje policjantów – wówczas zostaje położony na ziemi i przyciśnięty kolanem. Tyle. Środki przymusu bezpośredniego nie są sankcją, nie są karą, nie są odwetem. Zgodnie z ustawą, mają być proporcjonalne do sytuacji i wyrządzić możliwie najmniejszą szkodę. Nie można ich zastosować jako sankcji za czyjeś wcześniejsze zachowanie. Jeśli ktoś znieważa policjanta, ale nie stawia fizycznego oporu, policjant nie ma prawa rzucić go na ziemię. Jeśli ktoś stawia opór bierny, kładąc się na ziemi, policjant nie ma prawa używać wobec niego pałki służbowej.

Jeden z moich polemistów na Twitterze przypomniał zdjęcie znoszonego z ulicy przez czterech policjantów Władysława Frasyniuka, pytając sarkastycznie: „Tak to ma wyglądać?”. Odpowiadam: tak, dokładnie tak ma wyglądać. I właśnie dlatego, że tak to wówczas wyglądało, policji nie było za co krytykować.

Podobne nieporozumienie dotyczy zresztą aresztu tymczasowego, zdecydowanie w Polsce nadużywanego. Kodeks postępowania karnego wskazuje, jakie są przesłanki do jego zastosowania. To środek zapobiegawczy, podobnie jak choćby – zastosowany w przypadku bohatera tej historii – nakaz zgłaszania się w jednostce policji lub zakaz opuszczania danego obszaru. Areszt nie jest karą za cokolwiek. Jest powiązany z możliwością mataczenia czy wysokością możliwej kary – i tyle.

Ci, którzy twierdzą, że sytuację należy widzieć całkiem inaczej po opublikowaniu filmu z monitoringu w pojeździe, muszą wychodzić z zatrważającego założenia, że zastosowane środki przymusu były uzasadnione poprzez wcześniejsze zachowanie mężczyzny, w którym – to potwierdza nawet nieszczęsny kierowca – nie było śladu agresji. Otóż – nie. Tu nie ma związku. Gdyby tak widzieć sprawy, trzeba by uznać, że jeśli ktoś rzuci w stronę policjanta grubym słowem, policjant może go walnąć pałką w łeb. Przecież „zasłużył”. No jednak nie. Policjant nie jest od wymierzania kary.

To powinno być, jak się wydaje, jasne, a jednak dla wielu nie jest. Działa tu zresztą klasyczny kalizm. Z punktu widzenia wyborców PiS policja została odzyskana, podobnie jak wiele innych instytucji, więc wszystko, co robi, jest słuszne – czy to rzucanie na ziemię człowieka wyprowadzonego z autobusu, czy polowanie na rowerzystów w czasie (bezprawnego) zakazu przemieszczania się, czy traktowanie gazem antyrządowych demonstrantów. Zachwyt wyrażają te same osoby, które kilka lat temu oburzały się – słusznie – na agresję policji pod innymi rządami wobec uczestników Marszu Niepodległości czy na akcję „Widelec” albo też – niesłusznie – na strzelanie przez policję gumową amunicją do agresywnych górników na początku 2015 r.

Dodatkowo zatrważa dziwna tęsknota za twardą władzą w Łukaszenkowym czy może peerelowskim stylu, która na niesubordynowanego obywatela wyśle twardy patrol, a ten niesubordynowanemu obywatelowi przyleje pałą – i dobrze, bo obywatel nie usłuchał ochroniarza albo pani na poczcie i awanturny był. A poza tym to pijak i złodziej, bo każdy pijak to złodziej.

Te sentymenty wspólnie dają absolutnie fatalną mieszankę. Tak jak degeneruje się dramatycznie władza ciesząca się bezwarunkowym poparciem dużej części ludzi, tak degeneruje się służba – skądinąd fatalnie wyszkolona – która czuje, że ludzie pochwalają jej siłowe działania. Pochwalający nie rozumieją, że ta służba jest tylko narzędziem. Jeśli nie zmusi się jej do przestrzegania należytych standardów, ona tę brutalność gładko przeniesie pod inne kierownictwo. Co oczywiście w końcu nastąpi. I wówczas znów będą lamenty, że biją, że na ziemię rzucają, że kopią. Tyle że te lamenty tym razem będą płynąć z tej strony, która dzisiaj klaszcze, bo „dobrze tak żulowi jednemu”.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną