Było sobie nieduże targowisko w małym mieście. Ot, raptem dziesięć straganów. Targowiskiem zarządzał pan Konstanty. Ale pan Konstanty nie był takim sobie zwykłym zarządcą. On miał ideę, a w każdym razie tak to wyglądało. W sobotę, kiedy ludzi było na targowisku najwięcej, pan Konstanty przechadzał się między straganami i niby od niechcenia, niby do siebie, ale tak, żeby go wszyscy dookoła słyszeli, pomrukiwał: „O, proszę, Kociubińska znowu podniosła za pomidory. Zdzierać chce z ludzi. A Porfirion nie dość, że tę pietruszkę ma zwiędłą, to jeszcze znowu droższą. A rolnikowi to niby ile za nią zapłacił? Złodziejstwo po prostu. Gżegżółka nie lepszy – ziemniaki jakieś podgniłe, ale droższe niż tydzień temu. Bączyński się tak obłowił, że w zeszłym tygodniu auto zmienił z 12-letniego na 6-letnie. A wszystko dzięki temu, że was tu łupią, ludzie”. Klienci słuchali trochę zdziwieni, trochę niby nie zwracali uwagi, ale jednak coś tam w nich kiełkowało i co i raz któryś pod nosem rzucił, że pan Konstanty dobrze gada.
Z dziesięciu straganów najgorzej radził sobie ten będący własnością małżeństwa Zapszczykulskich. Dnia pewnego pan Konstanty pojawił się wieczorem u Zapszczykulskich i zaoferował im kupno słabo przędącego straganu. Zapszczykulskim było w to graj, bo dostawali wyjątkowo dobrą cenę, a poza tym właściwie zamierzali i tak stragan zamknąć. Ale może to dlatego, że Zapszczykulski od dawna już przywoził panu Konstantemu co tydzień z wizyty u szwagra na wsi na Podlasiu najlepszy gatunkowo bimber, obaj panowie byli więc cokolwiek zaprzyjaźnieni i niejedną butelkę obalili wspólnie.
Transakcji dokonano, Zapszczykulscy za otrzymane pieniądze pojechali na wakacje do Grecji, a jeszcze im starczyło na otwarcie baru z oryginalnym tureckim kebabem przy dworcu. Pan Konstanty zaś przejął stragan i już pierwszej soboty zrobił wielką akcję reklamową. „Tu sprzedajemy po kosztach”, „tylko tu uczciwe ceny”, „my na tym nie zarabiamy” – takiej treści bannerami obwiesił swoje miejsce handlu. I faktycznie, ceny miał pan Konstanty wyraźnie niższe niż reszta. Tyle że, jako zarządzający targowiskiem, sam szybciutko zwolnił się ze wszystkich opłat, a reszcie je podwyższył. Zaczęły się też notoryczne wizyty różnorakich inspekcji na pozostałych straganach.
Większość klientów, wykazując się poczciwą naiwnością, z podziwem kiwała głowami i mówiła: „No proszę, jaki uczciwy ten pan Konstanty. Tamci tylko z nas zdzierali, złodzieje jedni, ale tutaj jest tanio i uczciwie”.
Stopniowo pozostali tracili klientów. Konkurenci pana Konstantego nie wytrzymywali. Próbowali ceny obniżać, ale w końcu nie dawali rady i wynosili się jeden za drugim – część zaś sprzedawała mu swoje stragany. Na koniec na targowisku został sam pan Konstanty z kilkoma miejscami handlu, należącymi już do niego. Tej pamiętnej soboty klienci pojawili się jak zwykle na targowisku i przecierali oczy ze zdumienia: wszystkie ceny skoczyły w górę o minimum sto procent! No, ale konkurencji już nie było, a do innego targowiska bardzo daleko.
***
Obserwując ministra Jacka Sasina, szefa Ministerstwa Aktywów Państwowych, który bez mrugnięcia okiem może przekonywać publicznie, że białe jest czarne i na odwrót – na przykład że benzyna jest tania dzięki znakomitym rządom PiS – mam wrażenie, że do pracy w MAP trzeba mieć specyficzne kwalifikacje intelektualne. Nie zdziwiło mnie zatem, że to wiceminister AP właśnie, pan Artur Soboń, zaprezentował w jednym z wywiadów pomysł uzupełnienia powstającego w wielkich bólach narodowego holdingu spożywczego siecią sklepów. Państwowych oczywiście. Jeszcze we wtorek wieczorem z wielkim entuzjazmem o pomyśle mówiły „Wiadomości”, choć już wtedy pojawiła się informacja, że MAP dementuje pogłoski, których autorem był przecież sam wiceminister. Ale czy to aby faktycznie dementi? Na swojej stronie ministerstwo oznajmia, że „wbrew spekulacjom medialnym Ministerstwo Aktywów Państwowych nie planuje tworzyć sieci państwowych sklepów spożywczych czy warzywniaków”. Tworzyć – nie. Ale już od kilku dni mowa była o tym, że państwo nie miałoby budować takiej sieci od zera, tylko – co jest jeszcze gorszym wariantem (dlaczego, wyjaśnię niżej) – kupić sieć już istniejącą. Więc być może ów komunikat nie jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje.
To klasyczny socjalistyczny pomysł, typowy dla obecnej władzy. Ale też pomysł groźny, głupi i szkodliwy pod wieloma względami.
Po pierwsze – ogromne ryzyko powstaje zawsze wówczas, gdy państwo, przecież z zasady pełniące funkcję regulatora i nadzorcy rynku, bierze się jednocześnie za działalność na tym rynku. Mamy tu oczywisty konflikt interesów, choćby dlatego, że państwowa firma może mieć nad prywatnymi przewagę w informacji na temat tego, jakie regulacje rząd zamierza wprowadzić. Banalny przykład: niech rząd sobie wymyśli, że każdy sklep musi mieć jakiś bzdurny certyfikat na torebki do pakowania warzyw. Państwowa sieć tę wiedzę będzie mieć zawczasu, więc zawczasu już certyfikat i odpowiednie torebki uzyska, uzyskując nieuczciwą przewagę nad innymi. Oczywiście to również problem przeregulowanego rynku, ale taki właśnie mamy.
Po drugie – o ile możemy dyskutować nad zakresem aktywności państwa w przypadku bardzo ograniczonej listy branż, uznawanych za strategiczne, takich jak energetyka, to już handel detaliczny z pewnością taką branżą nie jest. Grają w niej różnej wielkości podmioty, starające się rozpoznawać preferencje oraz nawyki klientów i jak najlepiej im odpowiadać. Państwo i tak się w tę grę miesza zdecydowanie za mocno, choćby poprzez zakaz handlu w niedzielę.
Po trzecie – w zamierzeniach i w warstwie propagandowej taka państwowa sieć sklepów miałaby nie działać dla zysku, a w każdym razie nie głównie dla zysku. I to jest najpoważniejszy zarzut, a zarazem najsłabiej uświadamiany sobie przez entuzjastów tego pomysłu. To bowiem oznacza, że w rynkową konkurencję, gdzie w łańcuchu od producenta do półki działają normalne rynkowe reguły – a podstawową z nich jest chęć zarobienia – wkraczałby podmiot, który tej reguły nie musi przestrzegać. Można to porównać do sytuacji, w której do wyścigu Formuły 1 włącza się drużyna, której od czasu odlicza się postoje w pit-stopie. Inni muszą się sprężać, żeby zmienić koła w bolidzie w ciągu niespełna 2 sekund, a drużyna Narodowego Holdingu Spożywczego ma luz. Kierowca zjeżdża do pit-stopu, wysiada, idzie do ubikacji, wypija kawkę, przez 10 minut zajmuje się nim ponętna masażystka, uwalniając od bólu karku i pleców, potem zawodnik ucina sobie drzemkę, a w tym czasie mechanicy bez pośpiechu zmieniają koła i nawet przecierają szmatką karoserię. Kierowca wraca po półtorej godziny wypoczęty i zrelaksowany (wyścig dla pozostałych już dawno się skończył) i kończy trasę. Po czym wygrywa, bo sam przejazd miał najszybszy.
Ale może – spyta ktoś – tak jest właśnie lepiej? No bo skoro klienci na tym zyskają… Otóż – nie zyskają, bo nieuczciwy konkurent, który jako jedyny nie dba o zysk, będzie wykańczał tych, którzy muszą zarabiać na swojej działalności. A nie zarabiając lub zarabiając znacznie mniej niż podmioty rynkowe, będzie też musiał od czasu do czasu dostawać pomoc od państwa – czyli od nas wszystkich.
W dodatku brak motywacji i bicza w postaci konieczności utrzymania się na rynku i prowadzenia normalnej rynkowej gry oznacza, że taka firma będzie sobie mogła pozwalać na niefrasobliwość, na jaką nie może sobie pozwolić żadna firma prywatna: przerosty zatrudnienia, marnotrawstwo pieniędzy i wszystkie inne patologie, doskonale już przećwiczone w czasach realnego socjalizmu.
Po czwarte – mógłbym napisać, że dzisiaj polskie państwo ma klasę polityczną tak niskiej jakości i samo stoi na tak niskim poziomie, że jest pewne, iż taki podmiot stanie się kolejnym wygodnym miejscem do pousadzania partyjnych kolegów lub ich rodzin („mój mąż jest z zawodu dyrektorem” – Bareja był genialny). Ale nie napiszę, bo to nie jakaś szczególna specyfika Polski – choć faktycznie u nas jest z tym bardzo źle – lecz ogólna zasada tam, gdzie państwo postanawia brać udział w rynkowej grze.
W Polsce natomiast nie stworzono przejrzystego mechanizmu konkursowego w przypadku SSP. Ba, nikt nawet o tym nie myśli, bo przecież jasne jest, że to jeden z łupów, a może nawet główny łup po zwycięstwie wyborczym. A już w przypadku czegoś takiego jak Narodowa Sieć Warzywniaków na czele musiałby stanąć wyjątkowo zaufany towarzysz partyjny.
No i wreszcie po piąte – co oznacza napomknienie, że sieć nie byłaby budowana od zera, ale oparłaby się na już istniejącej sieci, wykupionej przez państwo? Ano tyle, że ktoś by na tym nielicho zarobił. Takie transakcje, gdy państwowymi pieniędzmi płaci się za udziały w już istniejącej firmie, są zawsze potencjalną okazją do największych przekrętów.
Wyobraźmy sobie sieć sklepów, której idzie tak sobie. Właściciele mają perspektywę głębokiej restrukturyzacji, ewentualnie nawet ogłoszenia upadłości, ale oto szczęśliwie okazuje się, że przy grillu kolega pracujący w gabinecie ministra powiada swojemu kumplowi biznesmenowi: „Stary, nic nie rób. Oni są tak zakręceni na punkcie robienia państwowych biznesów, że podsunę im taki pomysł. Wykupią cię i jeszcze wszyscy na tym zarobimy”. Jak to mówiła kiedyś posłanka Sawicka vel Cielebąk – „lody będą kręcone”. A okazja tworzy korupcję.
Rządzący dzisiaj Polską socjaliści chcą, żeby państwo wpychało się wszędzie. Powinniśmy się domagać czegoś dokładnie odwrotnego. Byłbym zwolennikiem ustawy (lub optymalnie nawet zapisu konstytucyjnego), ograniczającej aktywność gospodarczą państwa. Taka regulacja powinna określać sektory, w których państwo ma prawo działać i powinny to być jedynie sektory absolutnie strategiczne, takie właśnie jak energetyka. Mogłaby ewentualnie – ale tu nie jestem entuzjastą, choć dopuszczam dyskusję o zaletach takiego rozwiązania – uwzględniać krótkotrwałą działalność sanacyjną państwowych podmiotów, wkraczających do firm w trudnej sytuacji tylko na bardzo krótki, ściśle określony czas, żeby wesprzeć je w restrukturyzacji i postawić na nogi, po czym wycofać się całkowicie. I tyle. Państwo powinno mieć absolutny zakaz angażowania się w permanentne działania w innych sektorach rynku.
Optymistycznie mogę napisać, że w zrealizowanie pomysłów wiceministra Sobonia nie wierzę – socjaliści są bowiem z zasady raczej nieudolni, a sytuacja nie sprzyja wdrażaniu tego typu idiotyzmów. Bardzo możliwe, że kierownictwo partii uznało, że ryzyko nadużyć jest zbyt duże, żeby w chwiejnych okolicznościach politycznych się na nie godzić. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba o takich pomysłach pisać i wskazywać zagrożeń, jakie rodzą. Przykre może, że znów trzeba dawać odpór peerelowskim w duchu idiotyzmom, ale cóż w tym dziwnego, skoro peerelowski sentyment przenika całe nasze życie publiczne?