Groza komunizmu polegała między innymi na tym, że jakieś grono ludzi, kompletnie oderwanych od codziennej rzeczywistości, w zaćmionym dymem papierosowym gabinecie decydowało o sprawach, które następnie odbijały się na życiu niemal każdego Polaka. Oprócz tych uprzywilejowanych rzecz jasna.
Toutes proportions gardées, coś podobnego dzieje się od początku epidemii w Polsce (a może i nie tylko w Polsce), a kulminacja ma miejsce jesienią. Oczywiście, jako się rzekło, trzeba zachować proporcje. Ludzi, którzy w komunie decydowali o życiu ponad 30 milionów Polaków, nikt nie wybierał. Ci teraz mają mandat demokratyczny – i to jest choćby częściowo pocieszające, bo można oczekiwać, że wyborcy, którym zrujnują życie swoimi działaniami, nie zapomną, jak to się zwykle dzieje. Nie zapomną, bo konsekwencje będą odczuwali latami. Jeśli ktoś budował własny biznes kilkanaście lat, po czym teraz musi go zamknąć, to nie zapomni. I nie wybaczy.
Poza tym jednak jest podobnie: podobne oderwanie od rzeczywistości, zamknięcie w gabinetach władzy, zapewne podobnie mile łechcące poczucie mocy i sprawczości, może także butne przekonanie, że to, co się robi, to „dramatyczne decyzje podejmowane dla dobra narodu”. No nie, żaden z tych panów nie ma zadatków na Churchilla, Roosevelta ani nawet Stanisława Augusta. Nie ten kaliber. To tylko dość bezmyślni naśladowcy, małpujący działania innych.
Mimo to mógłby to być jednak temat na sztukę, a może na film. Jest coś wręcz diabolicznego w tym, że jakiś urzędniczyna polskiego państwa, choćby wysokiej rangi, który nigdy nie miał nawet kiosku z warzywami, może jednym pociągnięciem pióra zlikwidować dorobek życia tysięcy ludzi. Choć może się mylę – może to wcale nie jest diaboliczne. Może to zwykła, najpospolitsza głupota, bezmyślność, tępota, a także – może nawet przede wszystkim – tchórzostwo: przed spadkiem słupków, przed tym, co powie Naczelnik, przed podjęciem innej decyzji niż wszyscy dookoła.
Nie chcę już opisywać kolejny raz tego, co opisywałem wiele razy i co wszyscy czytający ten tekst zapewne świetnie wiedzą. A więc jak chaotyczna jest epidemiczna polityka rządu, jak ujemna wręcz jest jego wiarygodność, jak rząd łamie własne zapowiedzi i przyrzeczenia (zgodnie z nimi powinniśmy właśnie łagodzić restrykcje).
Wskażę tylko na jeden stosunkowo nowy aspekt sprawy: szczepionkę, która od dawna pełni w rządowych planach rolę świętego Grala, a teraz teoretycznie się konkretyzuje. Już dawno temu pisałem, że to całkowicie błędne podejście – szczepionka powinna być traktowana jako dodatkowy, ale niekonieczny czynnik wspomagający budowanie odporności populacyjnej. Przypomnę, że osiągnięcie odporności populacyjnej jest celem, ku któremu ma prowadzić również strategia uwzględniająca szczepionkę jako czynnik główny, tyle że w tym wypadku mówimy o odporności wspomaganej, a nie osiąganej poprzez przechorowanie. W każdym przypadku odporność populacyjna prowadzi do wygaśnięcia epidemii.
Otóż rząd prezentuje nam dzisiaj taki mniej więcej plan: zamkniemy was znów niemal kompletnie, zniszczymy ileś tysięcy biznesów, ale to jest konieczne jako wstęp do jakiejś hipotetycznej trzeciej fali, a przede wszystkim jako wstęp do szczepień, która rozwiążą nasze problemy. Otóż opieranie wszystkiego na takim założeniu jest albo wyrazem skrajnej lekkomyślności lub myślenia życzeniowego, albo zwykłym oszustwem.
Po pierwsze – nie wiadomo, czy którakolwiek z pięciu szczepionek zakontraktowanych przez polskie państwo przerywa transmisję wirusa. A to jest podstawowe założenie, na którym opiera się rząd w swoich rachubach.
Po drugie – z niepojętych powodów, może po prostu dla celów propagandowych, tworzy się wrażenie, jakoby problemy miały się skończyć wraz z początkiem akcji szczepień. To absurd. W ciągu tygodnia rząd w tajemny i sobie tylko znany sposób doszedł do wniosku, że przepustowość systemu szczepień w Polsce będzie wynosić nie 180 tys., jak brzmiały pierwsze szacunki, lecz 857 tys. osób tygodniowo. Wzrost, bagatela, o 4,7 raza. Cud rozmnożenia po prostu. Myślę, że wątpię, ale niech będzie. To by oznaczało, że z grubsza w ciągu miesiąca szczepiono by 3,4 mln ludzi. Załóżmy, że dla osiągnięcia odporności populacyjnej potrzebujemy ok. 70 proc. ludności, czyli 26,5 mln ludzi. Załóżmy też optymistycznie, że aż tylu szczepić nie trzeba, bo w okolicach stycznia chorobę przejdzie już przynajmniej 10 mln ludzi (tak wskazują niektóre oszacowania). Pozostaje 16 mln. Zaszczepienie 16 mln – zakładając, że w ogóle będzie tylu chętnych – zajęłoby blisko pięć miesięcy. A zatem, gdyby szczepienia miały się zacząć w styczniu, o osiągnięciu odporności populacyjnej moglibyśmy mówić najwcześniej w maju. Przypominam: wszystko to przy przyjęciu możliwie najbardziej optymistycznych założeń.
Pytanie zatem brzmi: co rząd zamierza robić do tego czasu? Czy jeśli uzasadnieniem dla obecnych restrykcji jest konieczność zachowania zdrowia przed szczepieniem (trzymanie ludzi w domach bez możliwości wyjazdu dokądkolwiek, zwłaszcza w przypadku dzieci, to zaiste ciekawy sposób podtrzymywania dobrej fizycznej i zdrowotnej kondycji), to znaczy, że będą trwały do maja, może czerwca, może przez wakacje, jeśli nie uda się osiągnąć odpowiedniego progu zaszczepionych? Nie wiem. I sądzę, że w rządzie też nikt tego nie wie, bo się nad tym nikt nie zastanawia.
Co skłania mnie do takiego wniosku? Choćby fakt, że w radosnej epidemicznej twórczości władzuchny bezmyślność w sprawach znacznie bardziej oczywistych przebija na każdym kroku. Ot, choćby postanowiono wyeliminować możliwość służbowego pobytu w hotelach (przy okazji likwidując ostatnie źródło przychodu tychże), ale nie pomyślano, że jednak w Polsce wciąż jeszcze działają firmy, których pracownicy muszą przecież podróżować. Gdzie mają mieszkać w czasie tych podróży? W samochodzie? Pod mostem? W schroniskach dla bezdomnych? Można sobie z tego kpić, ale swoje alarmistyczne uwagi zgłosił już Związek Niezależnych Przewoźników Kolejowych, sygnalizując, że bezmyślne regulacje rządu mogą utrudnić działanie kolei. A może o to rządowi chodzi? Co sobie ludzie będą jeździć.
Zakaz służbowych pobytów w hotelach został wprowadzony, bo ta furtka miała być nadużywana dla wyjazdów naprawdę prywatnych. I dobrze.
Jakiś czas temu pisałem na blogu WEI o książce „Prywaciarze”, w której zebrano relacje przedstawicieli prywatnej inicjatywy z różnych okresów Peerelu. Wspólną cechą wszystkich tych historii było, że „prywaciarze” byli właściwie zawsze zmuszeni do kombinowania, bo w Peerelu po prostu nie dało się normalnie prowadzić biznesu, nawet jeśli oficjalnie na to w niektórych momentach pozwalano. Otóż uważam, że władza w ciągu ostatnich miesięcy zgotowała nam pełny Peerel-bis. A wobec tego – i jest to dla mnie jako państwowca deklaracja naprawdę niełatwa do wygłoszenia – za w pełni usprawiedliwione uważam wszelkie kombinacje, dzięki którym gnębieni, eksterminowani przedsiębiorcy będą w stanie jakoś doczołgać się do momentu, gdy pozwoli im się znowu funkcjonować. Za usprawiedliwione uważałem kombinacje z podróżami „służbowymi”. I wierzę głęboko, że ludzie znajdą jakiś sposób, żeby móc mimo wszystko skorzystać z wypoczynku po skrajnie wyczerpujących dwóch miesiącach niemal pełnego zamknięcia sfery społecznej. Będę temu z najgłębszym przekonaniem kibicował i cieszył się z każdej sytuacji, gdy przedsiębiorcy ku ogólnemu pożytkowi uda się wystrychnąć zamordystyczne państwo na dudka.
Jeśli kogoś to oburza, mogę jedynie odpowiedzieć, że rząd na taką postawę sobie solennie zapracował, od marca do dzisiaj.