Wyrobiłem sobie markę marudy. „A pan znowu narzeka”, „dzień bez narzekania dniem straconym?”, „Smerf Maruda znów nadaje” – czytam prawie codziennie na Twitterze. Cóż, wolę być marudą niż bezmyślnie akceptować wszystko, co się dzieje.
Kilka dni temu dostałem poprzez informacyjny serwis swojej gminy wiadomość, że na mojej ulicy oraz kilku sąsiednich nastąpi „planowe wyłączenie prądu” na mniej więcej cztery godziny. I faktycznie – wyłączenie nastąpiło punkt o 9, jak w zegarku. Nie wiem, czy włączenie było równie punktualne, bo nie było mnie wtedy w domu, ale gdy przyjechałem pół godziny po jego terminie, prąd już był. O tyle różni się ta sytuacja od moich wspomnień z czasów Peerelu, gdy wyłączenia prądu nie tylko nie były zapowiadane, ale też nie były na ogół „planowe” i trwały czasem godzinami.
Zapewne nie napisałbym o tym na Twitterze, gdyby nie to, że takich „planowych wyłączeń” jest w mojej okolicy mnóstwo. Zestawienie na stronie lokalnego oddziału PGE Dystrybucja pokazuje, że w ciągu tylko najbliższych dni ma ich być w obrębie działania tej jednostki siedem, wszystkie po cztery godziny. W mojej miejscowości ta procedura – nie zawsze dotykająca mojego domu – powtarza się co kilka miesięcy.
Znaczna część odpowiedzi na mój wpis była skonstruowana według tego samego schematu: „Ha ha ha, a pan myślał, że niby jak się pracuje przy prądzie? Trzeba go odłączyć”. A jednak okazuje się, że niekoniecznie, bo – jak napisało kilka innych osób o wiedzy najwyraźniej fachowej i znacznie większej w tej dziedzinie niż moja – istnieją metody pracy przy sieciach niewymagające ich odłączania. Jest też możliwe skierowanie prądu inną drogą, o ile taka oczywiście istnieje. Jednym słowem nie jest wcale oczywiste, że zakład energetyczny musi prąd co chwila gdzieś wyłączać. Jeśli tak się dzieje, to dlatego, że sieć jest słabo rozbudowana, w złym stanie albo dlatego, że z oszczędności nie stosuje się droższych technologii pracy przy sieci pod napięciem. Oczywiście warto też odnotować, że kwestię przerw w dostawach energii reguluje Prawo energetyczne, a dokładniej – rozporządzenie ministra gospodarki z 2007 r., określające, że dla gospodarstw domowych „planowa przerwa” nie może przekroczyć 16 godzin, a w ciągu roku – 35 godzin.
Można oczywiście machnąć na to ręką, nie robić z tego zagadnienia („Słusznie, słusznie, ale nie róbcie z tego zagadnienia. Najważniejsza jest tradycja. Podzielimy się jajeczkiem”) i uznać, że wszystko jest OK. Można też w ogóle nie robić zagadnienia z niczego i podchodzić do rzeczywistości z radosną akceptacją wioskowego głupka. Jest jakoś tam, byle jak, bez sensu i bezmyślnie? No trudno, tak widocznie musi być.
Tak, wiem, to erystyka – no, powiedzmy, że retoryka: to nie jest wybór zero-jedynkowy – albo kwestionujemy wszystko, albo nic. Tyle że ja nie kwestionuję wszystkiego. Kwestionuję to, co uważam za bezsensowne, głupie, co moim zdaniem zakwestionowane powinno być. Za coś, co należy zakwestionować, uważam właśnie sytuację, w której miejscowy zakład energetyczny niemal codziennie wyłącza prąd w jakiejś części swojego niewielkiego przecież obszaru odpowiedzialności, bo nie jest w stanie inaczej zorganizować swojej działalności.
Nie piszę i nie mówię natomiast o tym, co działa dobrze , bo nie taka jest rola publicysty – obserwatora rzeczywistości politycznej i społecznej. Tak działały media w Peerelu poza krótkimi okresami lub niewielkimi enklawami, gdy pozwalano im narzekać, że coś tam nie funkcjonuje należycie. Na ogół chodziło o jakieś drobne elementy wspaniałej socjalistycznej rzeczywistości, wymykające się uwadze światłego partyjnego kierownictwa, by wspomnieć słynny reportaż Moniki Olejnik o skupie butelek. A ja się do wspólnoty z mediami Peerelu nie poczuwam.
Lecz jest tu również kwestia ogólniejsza: marudzenie i niezadowolenie jest czynnikiem popychającym ludzkość do przodu. Niezadowolenie ze stanu rzeczy jest motorem poszukiwania lepszych rozwiązań, jest siłą napędową wynalazców i impulsem dla organizatorów życia publicznego. I odwrotnie: obywatel niezmiennie zadowolony albo po prostu bierny jest marzeniem każdej władzy. Bo politycy we współczesnej demokracji mają na ogół to do siebie – choć, przyznaję, bywają wyjątki, ale w Polsce ciężko je znaleźć – że gdy już rządzą, odechciewa im się myślenia w kategoriach poszukiwania sensowniejszych rozwiązań. Nie znaczy to, że władza nie zmienia – owszem, zmienia – na swój niestety sposób. W Polsce te zmiany zwykle – a już zwłaszcza, kiedy rządzą jak obecnie socjaliści – mają formę magiczną: gdy jest jakiś problem, tworzy się prawo, zwykle głupie, zbędne oraz dodatkowo komplikujące życie, i problem uważa się za rozwiązany.
Jeżeli zatem poszukują państwo radosnych deklaracji, że coś działa, sprawdza się znakomicie, a nawet, gdy nie działa, to nie ma się czym przejmować – to proszę tego szukać gdzie indziej, nie u mnie. Ja pozostanę przy swoim marudzeniu.