Wielkie, widowiskowe wydarzenia mogą wieszczyć zmierzch imperiów. Helikopter CH-47 Chinook wiszący nad Kabulem, z którego w panice uciekają Amerykanie stanie się symbolem kolejnej klęski Jankesów. Zdjęcie – ikona, jak te z operacji Frequent Wind z kwietnia 1975 roku, kiedy ze zdobywanego przez Wietkong Sajgonu uciekało tysiące ludzi. Wtedy nad stolicą Południowego Wietnamu krążyły i na dachu ambasady lądowały Chinooki i maszyny Bell UH-1 Huey. Joe Biden mógł sobie oglądać to już jako senator. Ameryka przeżyła wtedy wielkie upokorzenie i trzeba było co najmniej pięciu lat i dojścia do władzy Ronalda Reagana, by zaczęła radzić sobie z tą traumą. Po 46 latach podobieństwo scenerii jest tak oczywiste, że cały świat porównuje Kabul z Sajgonem. Wygląda to niemal jak rekonstrukcja wydarzeń z 1975 roku. Prezydent Biden zapewniał jednak, że nie zobaczymy, jak 46 lat temu w Sajgonie ludzi zbieranych z dachów budynków chwytających się płóz helikopterów, by w rozpaczliwym, samobójczym akcie spróbować uciec z ogarniętego chaosem miasta. Powiadam Wam, Biden to człek przeklęty. Jego słowa mają moc sprawczą, co powie, to zamienia się w g…o., więc świat ogląda przerażające obrazki, gdy na tle nieba widać jak w pobliżu kabulskiego lotniska Hamid Karzai spadają i śmierć ponoszą ludzie, pasażerowie na gapę, którzy uczepiali się podbrzuszy czy ginęli na skrzydłach transportowego C-17 Globemaster. Klamra i pointa są porażające. Ostatni raz takie obrazki spadających na pewną śmierć ludzi oglądaliśmy 11 września 2001 r. po ataku na wieże WTC w Nowym Jorku. Do Afganistanu Amerykanie wybrali się, by pomścić tamten atak i zapobiec następnym. Ikoniczne będą też nagrania z lotniska, na których widać kołujące maszyny, oblepione uciekinierami. Oni też zginęli.
Podobnie sprawdziły się słowa Bidena z 8 lipca, kiedy to w czasie konferencji uspokajał, że Talibowie nie zajmą Kabulu, bo po stronie rządu Aszrafa Ghaniego stoi znakomicie wyszkolona i wyekwipowana 300-tysięczna armia, zaś słabo uzbrojonych bojowników jest ledwie 75 tysięcy. Kiedy ci podchodzili pod stolicę Afganistanu prezydent Stanów Zjednoczonych właśnie wyjechał na zasłużony odpoczynek do Camp David i przez cały weekend nie wyściubił zeń nosa, jakby i jego mieli dorwać zdobywający miasto Talibowie, albo zadeptać tłumy szturmujące pasy startowe lotniska. Katastrofa jest tak całkowita, tak wymowna, że nawet Demokraci i usłużne im media nie chcą już bronić Bidena. Polska jest jak zwykle zacofana względem najnowszych, nowoczesnych trendów, więc tu i ówdzie próbuje się jeszcze zrzucić winę na Trumpa, bowiem ten rozpoczął rozmowy z Talibami i zapowiedział wycofanie amerykańskich wojsk.
Donald Trump zaprosił mudżahedinów do negocjacyjnego stolika w bardzo przekonujący sposób. 13 kwietnia 2017 r., czyli niecałe trzy miesiące po wejściu do Białego Domu zrzucił na ich bazy w jaskiniach najpotężniejszą bombę konwencjonalną – GBU-43 B Massive Ordnance Air Blast, tzw. MOAB, popularnie zwaną jest też Matką Wszystkich Bomb – Mother of All Bombs. Bojownicy przyjęli zaproszenie. Rozmowy trwały 3 lata, aż w lutym 2020 roku, w stolicy Kataru Doha podpisano porozumienie określające warunki wycofania się Amerykanów i udziału Talibów w planie pokojowym dla Afganistanu. Wszystko, co w tej sprawie mógł zrobić Trump, skończyło się w styczniu tego roku, kiedy stery przejął Biden. Nikt inny, jak tylko on i jego administracja, odpowiadają za pilnowanie czy Talibowie dotrzymują warunków porozumienia. To on, jego współpracownicy, jego generałowie przyglądali się, jak mudżahedini opanowują kolejne prowincje, a regularna armia afgańska pierzcha i kryje się np. w Tadżykistanie. A na koniec okazało się, że Biden śpi, gdy zaczęto ze zgrozą wołać: Barbares ante portas! (Barbarzyńcy u bram!) i nawet się nie budzi. Do historii wojskowości przejdzie wycofanie się Amerykanów z Afganistanu polegające na tym, że wywieziono 2 tysiące żołnierzy, by kilka dni później na ich miejsce wysłać 6 tysięcy, by ci z kolei organizowali i osłaniali ewakuację cywili. To nie Trump odpowiada też za to, iż bojownicy przejęli amerykański sprzęt wojskowy w tym helikoptery Black Hawk, którymi nie omieszkali się już pochwalić.
Biden okazał się jednak nieco sprytniejszy, niż polscy politycy, czy dziennikarze, dla których wojna w Afganistanie i ucieczka Amerykanów to przedłużenie wojny z PiS-em i za swe niepowodzenia nie oskarżał Trumpa. A przynajmniej nie namiętnie jak polska lewica. Gdy po kilku dniach pognębiony starzec wychynął ze swej kryjówki w Camp David i przemówił do upokorzonego narodu, winą obarczył głównie Afgańczyków, tamtejszą administrację i armię. Uciekali przed nieoświeconymi dzikusami w sandałach i poddawali się szybciej, niż przewidział to amerykański wywiad. A wedle słów amerykańskiego prezydenta armia afgańska jest (była?) bardziej nowoczesna, lepiej wyszkolona i wyposażona niż wiele tych sojuszniczych z Paktu Północnoatlantyckiego. (Ja Państwu dobrze radzę, nie zastanawiajcie się, w jakim stanie jest nasza sojusznicza Bundeswehra). Biden powiedział narodowi w wystąpieniu, że jeszcze w czerwcu prezydent Ghani, kiedy się z nim spotkał, zapewniał go, że świetnie wyszkolona i znakomicie uzbrojona armia nie ustąpi Talibom. Te same obiecanki paść miały w czasie lipcowej rozmowy telefonicznej. No i prezydent uwierzył. Ha, któż na jego miejscu by tego nie zrobił. Teraz Amerykanie nawet nie wiedzą gdzie Ghani jest – czy w Uzbekistanie, czy w Tadżykistanie, czy gdziekolwiek.
Nawet CNN przyjęło wystąpienia Bidena z ledwie skrywanym obrzydzeniem, co świadczy o stanie szoku, w jakim znaleźli się Demokraci. Porównywano je z wystąpieniem prezydenta Johna Kennedy’ego, z 1961 roku, kiedy to całkowicie na siebie wziął odpowiedzialność za katastrofalną próbę interwencji na Kubie w Zatoce Świń. Tak kochający Demokratów publicyści, eksperci pytają jak to możliwe, że nikt w administracji Białego Domu i sam Biden nie zdawali sobie sprawy, jak słaby jest rząd afgański, jak nędzne jest jego i tamtejszej armii morale, jak szybko to budowane przez Zachód potiomkinowskie państwo może runąć. Czy Ameryka nie ma oczu i uszu – wywiadu, czy też organ sterujący – mózg, centrala w Waszyngtonie nie jest w stanie odbierać i przetwarzać sygnałów? Amerykanie są naprawdę przerażeni. Sceny, z Kabulu, które zobaczyli, są bowiem po wielokroć gorsze niż te z Sajgonu, choćby z tego powodu, że można je w mediach społecznościowych powielać i odtwarzać w nieskończoność. Ale są też poważniejsze przyczyny świadomości tej upokarzającej, kompromitującej międzynarodowej katastrofy. Na terenach opanowanych teraz przez Talibów są tysiące amerykańskich cywili – pracowników firm, organizacji międzynarodowych, charytatywnych. Nikt nie wie co się z nimi stanie, czy mogą zostać, czy zdołają uciec. Ponadto Sajgon upadł przed armią bratniego, ale jednak innego państwa – Wietnamu Północnego, wspieranego przez drugie mocarstwo świata – Związek Radziecki. Kto zaś zdobył Kabul, przed kim w popłochu uciekano – przed pastuchami w klapkach, jak z pogardą wyrażano się o Talibach. Po Wietnamczykach nie spodziewano się również, że poniosą ogień w świat i do samych Stanach Zjednoczonych. Tym razem strach ściska gardła. Wyobraźmy teraz sobie tych wszystkich ludzi gdzieś na Bliskim Wschodzie, w Afryce, wrogów Zachodu, którzy patrzą i odczytują wszytko jako haniebną klęskę Amerykanów i naszego świata. Wszyscy, którzy wierzą w Pax Americana powinni zacząć się bać.
Przez dwie dekady Amerykanie i Zachód popełnili w tym kraju niewiarygodną liczbę błędów. Coś, co mogło być operacją wywiadów i sił specjalnych polegająca na rozbiciu Al Kaidy i wycofaniu się, zmieniło się w niekończącą się okupację i eksperyment przeprowadzany na liczących sobie ponad 30 milinów ludzi narodach, plemionach, klanach krainy zwanej przez świat zewnętrzny Afganistanem. Oprócz inżynierów od budowy mostów wysłano też inżynierów od dusz, od społeczeństw, by przerobili Afgańczyków na zachodnią modłę. To dlatego jeszcze w czerwcu tego roku na półtora miesiąca przed ucieczką, nad amerykańską ambasadą powiewała tęczopodobna flaga LGBT. Wszystko na końcu sprowadza się do tej pychy, arogancji postępowych ludzi z Zachodu, którzy wiedzą lepiej, jak dzicy i zacofani powinni żyć i jakie wartości przyjmować.
Nas nie muszą interesować błędy, jakie popełniono w Afganistanie przez 20 lat, choć o tej pysze i arogancji, by urządzać życie innym, prawa im stanowić, powinniśmy pamiętać. Nam powinno wystarczyć to, co oglądamy od pół roku. Powinniśmy, jak i cały świat zrozumieć, że nie ma takiej katastrofy, której obecna ekipa w Białym Domu nie jest w stanie sprowadzić. Na jej czele stoi człowiek, który jak już to pisałem, zagnieździł się w Waszyngtonie jako senator, gdy sekretarz Gierek dopiero mościł się na miejscu Gomułki, I sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonid Breżniew był w świetnej formie, a tyran Mao Tse Tung wiódł w Rewolucji Kulturalnej miliony młodych Chińczyków, by wykończyli miliony starych Chińczyków. Biden stał za każdą katastrofalna decyzją Obamy, które pozwoliły rozpętać się pożodze w Afryce Północnej, w Syrii i Iraku, czy skończyły się wojną domową na Ukrainie, utratą przez nią Krymu i kontroli nad Donbasem. Ten 79-letni dziś polityk był nawet przeciwny jedynej rzeczy, która akurat Obamie się udała – akcji zlikwidowania Osamy bin Ladena. Podobnie jest z odpowiadającym za politykę zagraniczną sekretarzem stanu Antony Blinkenem, który za Baracka Husseina Obamy afirmował bombardowanie Libii, reset z Rosją i przyszykował odpowiedź na jej agresję na Ukrainę. Doradca ds. bezpieczeństwa Jack Sullivan karierę robił w sztabach wyborczych Hillary Clinton i Obamy, a później znów Clinton, gdy ta walczyła o prezydenturę z Donaldem Trumpem. Wcześniej służył jej jako wiceszef personelu. Gdy ustąpiła ze stanowiska sekretarz stanu, został doradcą wiceprezydenta Bidena ds. bezpieczeństwa. Odpowiadał m.in. za politykę wobec Libii i Syrii, a także za przygotowanie katastrofalnej umowy z Iranem. Lista porażek i klęsk tych panów jest dłuższa niż korki przed lotniskiem w Kabulu. Biden i jego administracja to rządy Obama 2.0, tyle że pozbawione energii i osobistej charyzmy tego ostatniego.
Trwająca 20 lat „przygoda” jeszcze się nie skończyła. Kosztowała 2 biliony dolarów przeznaczone na samo prowadzenie wojny. Dodatkowo 130 miliardów na odbudowę Afganistanu, więcej niż po II wojnie światowej wydano na postawienie na nogi Zachodniej Europy Planem Marshalla. Życie na tej, jak się teraz okazuje, awanturze oddało ponad 2 tysiące żołnierzy amerykańskich, ale także 43 Polaków. Sojusznicy z Europy nie mogą uwierzyć, że Amerykanie porzucili wszystko i uciekli. Teraz Europa pewnie może zacząć szykować się na niekończącą się falę uchodźców z Afganistanu, na przenikających do niej islamistów, w których tchnięto nowe życie. Dla nas, dla świata najlepiej byłoby, gdyby Amerykanie ponieśli w Afganistanie jeszcze jedno, ostateczne upokorzenie. Żeby spuszczono tam na nich i na Zachód MWU – Matkę Wszystkich Upokorzeń. Żeby okazało się, iż niepotrzebnie w panice, w popłochu uciekano, porzucając w popłochu sprzęt i własnych obywateli, sojuszników i przyjaciół. Że Talibowie nie są już tacy jak 20 lat wcześniej, skończyli z terrorem i zaprowadzają w Afganistanie ład i spokój, stabilizację, jeden z tych reżimów, które przecież funkcjonują w tak wielu krajach świata, i z którymi Ameryka i Zachód robią interesy.