Czy my to wytrzymamy?

Doceniasz tę treść?

W przestrzeni publicznej pojawiają się pytania o to, czy ZUS i publiczny system ubezpieczeń zbankrutuje. Rzadziej, jeśli nie w ogóle, stawiana jest kwestia, w jaki sposób wytrzymają to ci, którzy płacą składkę. Jakoś nikt nie stawia najważniejszego pytania: Czy przetrzymamy zmiany wprowadzane przez polityków, czy może prywatnie zbankrutujemy?

Moje córki miały z osiem lat (było to dawno temu), gdy pani nauczycielka zadała klasie „krzyżówkę” na trzy litery. Zaczynała się na „z” i dwa puste miejsca. Prawie wszystkie dzieci w klasie wypełniły brakujące miejsca literkami „o”, a moje córki zapisały „ZUS”. Słyszały to słowo częściej, niż odwiedzały zwierzęta w zoo.

Gdy wczoraj z ponadmiesięcznym opóźnieniem zauważyłam na jednym z portali tekst „ZUS zbankrutuje? Bzdura. Obalamy jedno z największych kłamstw o emeryturach w Polsce”, musiałam go przeczytać. Ubezpieczenia społeczne – choć nie piszę już o nich prawie codziennie i rzadko już rozmawiam przez telefon na temat ich kondycji – wciąż mnie frapują. Czytałam więc tekst, czytałam (bardzo długi) i zastanawiałam się nad sensem tezy postawionej w tytule. Autor udowadniał w nim, że ZUS jako instytucja może zbankrutować tylko wtedy, gdy zbankrutuje państwo jako gwarant wypłaty świadczeń. Dodatkowo powołał się na różne szacunki, z których wynika, że obciążenie emerytalne w stosunku do wielkości PKB w ciągu najbliższych lat się nie zmieni. Państwo więc ten ciężar udźwignie.

Czytałam i miałam dwa skojarzenia. Pierwsze: autor pominął szacunki podane przez GUS na temat ukrytego długu emerytalno-rentowego. Ten pod koniec 2015 roku wyniósł ponad 275 proc. PKB, tj. niespełna 5 bln zł. Ta wielkość wskazuje, jakie zobowiązania zaciągnęło państwo wobec płacących składki emerytalno-rentowe. My płacimy składki „dziś” i państwo „dziś” umówiło się z nami, jakie pieniądze (świadczenia) za nie dostaniemy w przyszłości (kiedy nie będziemy mogli już pracować ze względu na wiek lub stan zdrowia). Jest to finansowe zobowiązanie, które nie jest uwzględniane w sprawozdawczości budżetowej. Ten rodzaj długu powstaje, gdy wartość przyszłych świadczeń (tych, na które jesteśmy umówieni) jest wyższa od bieżącej wartości kwot finansujących działanie publicznych systemów. W naszym przypadku systemu emerytalno-rentowego. Część ekonomistów określa ukryty dług publiczny jako „międzypokoleniową nierównowagę”.

W systemie repartycyjnym pieniądze, które wpłacamy, są natychmiast wydawane na świadczenia obecnych emerytów i rencistów. Pomimo tego, że dla większości pracujących jest to prawie ⅓ ich zarobków to i tak tych pieniędzy jest za mało na bieżące świadczenia i dopłacamy do nich z podatków ogólnych. Za jakiś czas młodzież i dzieci (gdy urosną i będą pracowali) zaczną opłacać składki, które będą wydawane na nasze świadczenia. W systemie repartycyjnym zapisana jest bowiem solidarność między pokoleniami.

W danych GUS zapisano, że zobowiązania powszechnego zabezpieczenia społecznego (ZUS) wynosiły 225 proc. PKB, a powszechnego systemu zabezpieczenia społecznego rolników (KRUS) – ponad 18 proc. (pozostałe to wynikające z płacenia składek do OFE i do PPE oraz istnienia systemów mundurowego i dla sędziów oraz prokuratorów). Mogę się założyć o wysoką kwotę, że w mediach omawiających dane, pojawi się skrót, że jest to dług ZUS i KRUS, choć nie jest to prawda, tak jak luka podatkowa nie jest długiem urzędów skarbowych.

W tym roku GUS powinien podać wartość ukrytego długu emerytalno-rentowego na koniec 2018 r. Ciekawe, o ile się zmieni po różnych decyzjach polityków w latach 2016–2018. Dla mnie bowiem w systemach społecznych (także zdrowotnym) o wiele groźniejszym zagrożeniem od ryzyka rynkowego jest ryzyko polityczne. Jego się bardziej obawiam niż krachu na wolnym rynku czy na giełdzie. Ba, bywa groźniejsze od niekiedy dość niecnych praktyk bankowych, na które wiele osób narzeka. W większości przypadków odpowiedzialność za dobre i za złe decyzje polityków spada na podatników. Czyli na nas. Niekiedy mają znaczenie dla naszych finansów natychmiast, niekiedy dopiero za kilka czy kilkanaście lat.

Gdy słyszę lub czytam o tym, że rząd coś zapewnił, dał, przeznaczył na coś pieniądze, to zastanawiam się, ile osób w to wierzy, a ile myśli sobie „to z moich podatków”. Marzy mi się, by to drugie skojarzenie było powszechne. Być może w ten sposób choć w minimalnym zakresie udałoby się zminimalizować finansową twórczość polityków (każdej opcji, ale socjalistów w szczególności). Politycy są trudno przewidywalni. Czytałam tekst na temat ewentualnego bankructwa ZUS (jako instytucji) i zastanawiałam się nad inną kwestią: czy my, płatnicy składek, wytrzymamy zmiany proponowane i wprowadzane przez polityków, czy zbankrutujemy i – jeśli tak – to ewentualnie kiedy? To było moje drugie skojarzenie.

Próbowałam sobie przypomnieć, ile razy i co w systemie emerytalnym zmienili politycy od 2015 r. Jeszcze trudniejsze jest wylicytowanie propozycji zmian, które pojawiły się w przestrzeni publicznej i zostały wprowadzone. Szczególnie ta druga kategoria zwiększa galimatias w naszych głowach.

Każda wprowadzona zmiana ma większe lub mniejsze konsekwencje dla finansów osób płacących składki albo dla wyobrażenia sobie, jak będą skonstruowane ich przyszłe świadczenia. Pomysły polityków mogą zmienić wysokość obciążenia dochodów daninami publicznymi lub wysokość świadczeń, które są wypłacane w ramach systemów publicznych.

Przez dwa miesiące sporo osób zastanawiało się, co zrobić w wydawałoby się niedalekiej przyszłości: czy zamieniać zapisy składek emerytalnych w OFE na IKE, czy przekazać je do ZUS. Machina propagandowa ruszyła ospale, przez jakieś dwa miesiące w mediach pojawiali się eksperci, którzy zachęcali do jednego lub drugiego wariantu. Arkusze Excel zapełniły się wyliczeniami. Po kilku tygodniach okazało się, że projekt rządowy czeka na trzecie czytanie i głosowanie w Sejmie, a pomysł likwidacji OFE przyćmił inny pomysł gospodarczy rządu, czyli Polski Ład.

Czy istnieje jakiś sposób na zmniejszenie emerytalno-rentowego ryzyka politycznego w wymiarze indywidualnym? Niewielki. Możemy przyjąć – bez względu na to, co proponowali, proponują lub zaproponują politycy – że świadczenie wypłacane przez instytucję publiczną (na przykład przez ZUS) będzie w wysokości, która umożliwi nam życie na minimalnym poziomie. Jeśli chcemy zaś żyć na wyższym, musimy o to zadbać sami, indywidualnie. Wówczas decyzje polityków w mniejszym stopniu będą zagrażać naszemu indywidualnemu bankructwu. A jeśli ich pomysły będą racjonalne, to tylko z korzyścią dla naszej głowy i portfela.

Inne wpisy tego autora

Zamiast ładu – rozsypaniec

W „Polskim Ładzie” nacisk położono na zmiany w podatku dochodowym. Prawdziwym czarnym koniem jest zaś składka zdrowotna. Premier Mateusz Morawiecki zapowiedział „Oprzemy się na nowych