Goliat zaczął się bać

Doceniasz tę treść?

We współczesnych czasach starcie Dawida z Goliatem zwykle kończyło się zmasakrowaniem w mgnieniu oka tego pierwszego. Jednak pokolenie, dla którego media społecznościowe oraz aplikacje na smartfony to środowisko naturalne, dorosło i Goliat zaczyna się bać, nie tylko na Wall Street.

 

 

„Pewnego dnia, gdy obrót zostanie zakończony, weźmiemy nasze zyski i pójdziemy stąd” – brzmi refren wpadającej w ucho szanty, z każdym dniem coraz popularniejszej na YouTube (The Tendieman – r/wallstreetbets Wellerman Sea Shanty Cover – YouTube). Jej wykonawcy wyśpiewują opowieść o drobnych inwestorach, którzy postanowili utrzeć nosa „grubym rybom”. Wbrew pozorom nie jest to oryginalna historia. Od zarania naszej cywilizacji powraca ona, co jakiś czas w nowych odsłonach. Oto mali i słabi, grabieni przez możnych, mieli dość niesprawiedliwości. Udało im się więc wreszcie skrzyknąć, by wzniecić rebelię. 

 

Jednak tym razem historia stara jak świat rozgrywa się w bardzo niestandardowych realiach Wall Street i głośno o niej zrobiło się nie tylko w Ameryce. Zrozumienie przyczyn i znaczenia tej rebelii nie wymaga posiadania specjalistycznej wiedzy na temat tego, jak funkcjonują giełdy. Wszystko prezentuje się wręcz bardzo prosto. Oto drobni inwestorzy, nazywani w polskim slangu „leszczami”, od lat czują się na Wall Street oszukiwani i wykorzystywani. Przy choćby momencie nieuwagi stają się bowiem „dawcami kapitału” dla „grubych ryb”, a przede wszystkim funduszy inwestycyjnych, nazywanych hedgingowymi. Te nie podlegają bowiem prawie żadnym regulacjom prawnym i korzystają z wszelkich, możliwych instrumentów finansowych, żeby wysysać z giełdy jak największe zyski. Obracając miliardami dolarów, są jak rekiny, a tam, gdzie przypłyną, bieleją szczątki tysięcy „leszczy”, bo na giełdzie, żeby ktoś zarobił, to ktoś inny musi stracić. 

 

Drobnych inwestorów równie mocno boli fakt, że jeśli fundusze hedgingowe tracą majątki ludzi, którzy powierzyli im swój kapitał, lub sprokurują giełdowy krach, nikt nie ponosi za to odpowiedzialności. Podczas wielkiego załamania na Wall Street w 2008 r. to fundusze oraz banki inwestycyjne w dużej mierze odpowiadały za katastrofę. W jej trakcie wyparowało z zasobów funduszy hedgingowych ok. 183 mld dolarów, ale żadnemu z prezesów nie spadł nawet włos z głowy. 

 

Poczucie wołającej o pomstę do nieba niesprawiedliwości stało jednym z motorów działania „leszczy”, którzy zorganizowali się za pośrednictwem serwisu społecznościowego Reddit w grupę WallStreetBets. Obiektem ich zainteresowania była firma GameStop, prowadząca sieć sklepów, sprzedających gry oraz konsole. Interes ten z każdym rokiem idzie gorzej i akcje przedsiębiorstwa spadały. Aż 10 proc. wykupił, cieszący sławą znakomitego menadżera Ryan Cohen i obejmując miejsce w zarządzie, zaczął proces przebranżawiania GameStopu. Nowe otwarcie powinno zaowocować na Wall Street wzrostem cen akcji, ale nic takiego nie nastąpiło, bo fundusze hedgingowe zainwestowały olbrzymie kwoty w grę na ich spadek, stosując instrument finansowy, nazywany krótką sprzedażą. Dla firmy w okresie restrukturyzacji spadek cen akcji może być niczym nóż wbity w plecy. Odstrasza on banki, odcinając od kredytów. Odpowiedzialność za przyczynienie się do bankructwa GameStop niespecjalnie jednak obchodziła fundusze. Podobnie jak fakt, że drobni akcjonariusze pozostaliby wówczas z nic niewartymi udziałami. Ktoś przecież musi oddać swój kapitał, by „rekiny” odnotowały zysk. 

 

Jednak „grube ryby” okazały bezsilne, po wpadnięciu w ławicę 4,5 mln „leszczy”. Tyle bowiem drobnych inwestorów z dnia na dzień przyłączyło się do grupy WallStreetBets. Zagrała ona na Wall Street de facto jak fundusz hedgingowy, ale nie na zniżkę, lecz podbicie kursu. Ogromna liczba „leszczy” w trzy tygodnie wystrzeliła akcje GameStop w górę aż o 1600 proc. osiągając tym sposobem nie tylko astronomiczny zysk, ale też doświadczając rozkosznego smaku zemsty za lata strat i upokorzeń. Obstawiające spadki fundusze wpadły wówczas w potrzask. Wedle firmy analitycznej Ortex w niecały miesiąc za sprawą WallStreetBets poniosły starty w wysokości ok. 70 mld dolarów, czyli już jedną trzecią tego, co podczas krachu w 2008.

 

Panika „grubych ryb”, które stawały się dawcami kapitału, musiała wzrosnąć, gdy rozochocona sukcesem drobnica wzięła za grę akcjami innych, systematycznie dołowanych na Wall Street firm, m.in.: Noki i BlackBerry. W tym momencie okazało, że wielcy, chcąc wygrać, muszą zacząć zmieniać zasady gry w jej trakcie. Nie jest łatwo prześledzić gdzie i kto podejmuje decyzja, bo wszystko dzieje się z dala od mediów i niedyskretnych świadków. Jedyne, co widać, to kolejne kroki prowadzące do spacyfikowania rebelii. Pierwszy uczyniło szefostwo aplikacji Robinhood, oferującej indywidualnym użytkownikom smartfonów możność handlu akcjami w czasie rzeczywistym. Jak ogłosił w zeszłym tygodniu CEO Robinhooda Vlad Tenev, zablokowano możliwość kupna akcji GameStop i innych lewarowanych przez WallStreetBets firm, by chronić drobnych inwestorów przed… stratami. Jedyne, co im pozostawiono, to możliwość sprzedaży. Natomiast fundusze nadal mogły grać na Wall Street, jak chciały. W ubiegły czwartek do Robinhooda dołączył TD Ameritrade oraz kolejne domy maklerskie. W tym czasie rozwścieczeni inwestorzy przygotowywali sądowe pozwy oraz zalewali negatywnymi opinani na temat Robinhooda serwis Google Play. Reakcja Googla była natychmiastowa. Skasowano ponad 100 tys. krytycznych wpisów, powołując na punkt w regulaminie, zabraniający: „organizowanie kampanii mających obniżyć oceny aplikacji”. 

 

W piątek wybuchła kolejna bomba. Na opanowanym przez rebeliantów serwisie społecznościowym Reddit ktoś umieścił wpis o następującej treści: 

 

Pracuję dla Robinhood. Nie zabijajcie mnie. Niskiego poziomu, techniczny szajs, ekspert od nauk komputerowych, a nie od finansów. Zgadnijcie, co słyszeliśmy wczoraj? Vladimir – tak, nasz założyciel Vladimir – oraz ludzie z Departamentu C, otrzymywali telefony z Sequoia Capital i z Białego Domu, w których naciskano ich, by wstrzymali handel akcjami GameStop itp. Gwarantuje wam, że to samo miało miejsce w E-Trade oraz innych firmach, które wstrzymały handel. 

 

Czy faktycznie Biały Dom ruszył na odsiecz funduszom hedgingowym? Tego nie wiadomo na pewno, jednak mało kto byłby tym zaskoczony. Na Zachodzie już od kilku dekad krok po kroku staje się regułą, że państwo nie bierze strony zwykłych obywateli. Sukcesywnie ubożejąca klasa średnia traci swe wpływy polityczne, na rzecz wąskiego, oligarchicznego grona tych, którzy mają w swym ręku ogromny kapitał, polityczne koneksje, zarządzają koncernami medialnymi, a przede wszystkim firmami technologicznymi odpowiadającymi za komunikację w Internecie. 

 

W tym momencie historia rebeliantów z WallStreetBets przestaje być już giełdową ciekawostką, a staje się kolejnym z symptomów konfliktu, jaki niosą ze sobą nowe czasy. Ich ciekawą cechą jest oferowanie mieszkańcom najzamożniejszych dotąd krajów świata w zasadzie nieograniczonych niczym swobód na polu obyczajowym, seksualnym, płciowym itp. Kiedyś bardzo restrykcyjne, wręcz purytańskie – w kwestii dozwolonych relacji seksualnych między obywatelami – państwa obecnie już nie tylko niczego nie zabraniają, a wręcz zachęcają do korzystania z oferowanej wolności. Jednocześnie, bez czynienia niepotrzebnego hałasu, odbiera się obywatelom wolność w niemal wszystkich, innych obszarach: politycznym, ekonomicznym, możliwości wyrażania własnych opinii. 

 

Ponad czterem milionom ciułaczy z WallStreetBets marzyło się wzbogacenie, a przy okazji wymierzenie sprawiedliwości tym, którzy przez dekady bezkarnie żyli ich kosztem. Jak się przekonali na własnej skórze, gdy gra się uczciwie wedle obowiązujących reguł, ale jest się spoza rządzącego establishmentu, błyskawicznie zostaje się banitą. Natomiast banitów należy przykładnie spacyfikować, nim ich sukces wznieci kolejne bunty. Zwłaszcza że rebelie nie muszą tyczyć się jedynie giełdowego parkietu. Gdy społeczeństwo zaczyna się dzielić na stojącą ponad prawem oligarchię i całą, sfrustrowaną resztę, to powodów do niezadowolenia błyskawicznie przybywa.  

 

Tymczasem za sprawą internetowych komunikatorów oraz mediów społecznościowych, mali i słabi zyskali możliwość organizowania się, jakiego nie mieli nigdy wcześniej. Zapowiedź tego stała się widoczna już kilka lat temu w krajach, gdzie demokracja nie zapuściła korzeni lub nigdy nawet nie zaistniała. Dzięki Internetowi możliwa była „arabska wiosna”, upadek na Ukrainie reżymu Janukowycza, przetrwania opozycji w Rosji, długie stawianie oporu przez mieszkańców Hongkongu totalitarnym Chinom, wreszcie buntu na Białorusi. Wszędzie, gdzie rebelianci przegrali z tyranią, ta w pierwszej kolejności obejmowała media społecznościowe i komunikatory ścisłym nadzorem aparatu cenzury oraz policji politycznej. 

 

Dziś na rozdrożu stają państwa z bardzo długimi tradycjami demokratycznymi. Jeśli w mediach społecznościowych nadal zachowane zostaną swobody i wolność słowa, wówczas wcześnie czy później coraz większa liczba obywateli zacznie oddolnie organizować się w grupy walczące o odzyskanie utraconych swobód oraz wpływów politycznych. Zwłaszcza że podczas pandemii ludzie zaznali na własnej skórze, jak wygląda totalne ubezwłasnowolnienie jednostki przez państwo. 

 

Jednak taki scenariusz w dłuższym terminie mógłby oznaczać zmiecenie w Europie i Ameryce obecnej klasy politycznej oraz wyrwanie nadzoru nad komunikowaniem się w Internecie z rąk korporacji, idących dziś ręka w rękę z administracją prezydenta Bidena. Tyle tylko, że druga strona nie ma najmniejszej ochoty dobrowolnie na to się zgodzić. A jak można naginać reguły w trakcie gry, zademonstrował przed Robinhoodem – Twitter i Facebook. 

 

Jednak przy całe swej potędze Big Tech znajduje się w tej samej pułapce, co Wall Street. Bez drobnych inwestorów i ich kapitału giełda powoli obumrze. Bez indywidualnych użytkowników dokładnie to samo czeka każdą platformę społecznościowe oraz komunikator. Ta zależność tworzy swoistą kwadraturę koła, bo nie można stracić zwykłych ludzi, a jednocześnie nie wolno pozwolić im na wygranie rebelii. 

 

Ten stan rzeczy niesie ze sobą początek nowej odsłony, odwiecznego starcia Dawida z Goliatem. Przy czym już widać, że Goliat zaczął się bać.

Inne wpisy tego autora

Niemcy potrafią grać w zielone

Polski przemysł ma się słabo, za to niemiecki otrzyma kilkadziesiąt miliardów euro dotacji. Aplikowanych tak, żeby żadna z unijnych instytucji, stojących na straży uczciwej konkurencji,

Trudne dni dla Niemiec

„Dni Niemiec jako superpotęgi przemysłowej dobiegają końca” – twierdzi „Bloomberg”. Amerykańska agencja informacyjna może mieć rację, a to rodzi pytanie, co dalej z niemiecką demokracją?

Już za rok prezydencja!

Instytucja prezydencji UE sięga czasów Konrada Adenauera, który sprawował ją jako pierwszy. Od tamtego czasu instytucja prezydencji ewoluowała. Od wprowadzenia nowego systemu liczenia głosów w