Katastrofalny kryzys, którego nie było

Doceniasz tę treść?

Dla nowoczesnego świata najgroźniejsze bywają kryzysy urojone, bo niosą ze sobą najdalej idące konsekwencje.

 Skokowy wzrost cen paliw kopalnych bardzo szybko postawił pod dużym znakiem zapytania plany dotyczące wprowadzania w Europie „Zielonego Ładu”. Byłoby wielkich chichotem losu, gdyby surowce, które miały wkrótce odejść do lamusa, wytyczyły jeszcze raz kierunek biegu dziejów. Jednakże wielka trójka: węgiel, gaz ziemny i ropa naftowa znów mają na to szansę.

Zaczynając od początku, wiele wskazuje na to, że nadchodzące czasy zyskają miano „epoki greenflacji”. Termin ten ukuto dla określenia wywołanego przez „zieloną transformację” wzrostu inflacji. Przez ostatnie dwie dekady cały Zachód właściwie przestał wierzyć w jej istnienie. Po kryzysie 2008 r. wpompowano niemożliwe do ogarnięcia kwoty w systemy bankowe, a państwa zadłużyły się po same uszy. To jednak nie zainicjowało inflacji. FED dodrukowywał nieograniczone ilości dolarów, Europejski Bank Centralny realizował kolejne wykupy obligacji rządowych na bilionowe sumy, a inflacja nadal pozostawała mglistym wspomnieniem z lat 70. ubiegłego stulecia. Aż zupełnie niedawno ożyła.

Jej źródła ekonomiści upatrywali w szybko drożejących surowcach, niezbędnych do realizacji planów energetycznej transformacji. Drożały: miedź, metale ziem rzadkich, lit, aluminium itd. Czyli wszystko, co jest niezbędne do budowy: akumulatorów, aut elektrycznych, paneli słonecznych, wiatraków. Nikogo to nie zaskakiwało. Ale tej jesieni zaczęły się prawdziwe cuda. Oprócz rzeczy oczywistych błyskawicznie drożeją również wszystkie surowce energetyczne, które „zielona transformacja” winna odesłać na zawsze do lamusa. Najpierw gaz ziemny na giełdach towarowych podrożał w kilka miesięcy o prawie 350 proc. Za nim podążyły ceny węgla, a ostatnio coraz więcej kosztuje też ropa naftowa. W efekcie greenflacja przestaje być jedynie „green” i nabiera tempa. Drogie paliwa kopalne oznaczają bowiem o wiele wyższe koszty: ogrzewania, wytwarzania prądu, podróżowania, produkcji, żywności etc. Generalnie codzienne życie staje się dużo droższe. Na to zaś mają się wkrótce nałożyć koszty „zielonej transformacji”. Wedle planów przyjętego przez Komisję Europejską na sfinansowanie „Zielonego Ładu” do 2027 r. popłynie ze środków budżetowych UE prawie 700 mld euro. Przy czym jest to jedynie znikoma część całości kosztów. Niezależnie z jakich źródeł będą one pokryte i tak na końcu rachunki musi opłacić każdy podatnik. Przy czym nie zawsze następuje to przez podniesienie oficjalnych podatków. O wiele skuteczniejsze bywają te ukryte jak np. właśnie inflacja. Dotyka wszystkich, deprecjonuje długi, w dłuższym terminie obniża płace, redukuje koszty funkcjonowania podmiotów gospodarczych oraz państwa (zapewnia dodatkowe wpływy do budżetu). Przy wprowadzaniu „Zielonego Ładu” jest ona w Unii Europejskiej wręcz pożądana. Tyle tylko, że nie może się wymknąć spod kontroli.

Tymczasem bijące historyczne rekordy ceny paliw kopalnych czynią greenflację nieprzewidywalną, jednocześnie zwielokrotniając koszy życia przeciętnych obywateli. Generalnie szykuje się więc w całej Europie radykalne zaciskanie pasa, mimo iż w większości krajów starej części UE ubożenie mieszkańców trwa już od lat. Teraz proces ten radykalnie przyśpieszy. Łatwo zgadnąć, że w efekcie wstrząsy polityczne i społeczne są już nieuchronne, acz ich zasięg oraz skutki trudne do przewidzenia. Zwłaszcza jeśli ceny paliw kopalnych nie zaczną szybko spadać. Paradoksalnie im dłużej pozostaną tak wysokie, tym „Zielony Ład” staje się dla Unii Europejskiej bardziej ryzykownym przedsięwzięciem z racji gigantycznej kumulacji kosztów gospodarczych i społecznych.

W tym splocie fatalnych okoliczności dotychczasowe zmiany pogodowe odgrywają najmniejszą rolę, z racji tego, że powodowane przez nie szkody i niedogodności są nadal minimalne. Rysujący się na horyzoncie wielki kryzys Unii Europejskiej generuje dziś nie ocieplanie się klimatu, lecz ona sama, przy pewnej pomocy reszty świata.

Tu aż prosi się o przypomnienie paradoksów poprzedniego kryzysu energetycznego, który 40 lat temu określił bieg historii nie tylko Starego Kontynentu. Wybuchł on zaraz po rewolucji w Iranie i obaleniu tam, wspieranego przez USA, szacha Mohammeda Rezy Pahlawiego. Gdy władzę w Teheranie przejął ajatollah Chomeini, dał natychmiast wyraz temu, jak bardzo nienawidzi Amerykanów. Zaczynając od zerwania wszystkich długoterminowych kontraktów na dostawy ropy oraz całkowitego wstrzymania jej eksportu. W tym czasie Iran był drugim po Arabii Saudyjskiej dostarczycielem tego surowca na światowe rynki. „Chomeini doprowadził kraje Zachodu do histerii, bo przecież Iran jest dostawcą dla: Holandii, Hiszpanii, Austrii, Wielkiej Brytanii, Republiki Federalnej Niemiec, Szwajcarii, Włoch i Stanów Zjednoczonych” – podsumowywał 19 lutego 1979 r. „Der Spiegel”. Najbardziej dramatyzowali Amerykanie, a panikę podsycały prognozy i analizy publikowane przez cieszące się autorytetem instytucje. „Jest wysoce prawdopodobne, że w końcu lat osiemdziesiątych coraz bardziej będzie się zmniejszać międzynarodowa podaż energii, zwłaszcza ropy naftowej” – ogłosiła w swym raporcie Fundacja Rockefellera. „Pozostające do dyspozycji zasoby ropy naftowej nie wystarczą do zapewnienia dalszego wzrostu gospodarczego i osiągnięcia wytyczonych celów politycznych i społecznych. Być może nie da się utrzymać już osiągniętego poziomu życia” – prorokowała fundacja. Takie opinie zdominowały publiczną debatę. Narastający strach zdopingował do działania rządy na czele z administrację prezydenta Jimmy’ego Cartera.

Prezydent USA scedował wówczas na sekretarza do spraw energii Jamesa Schlesingera zadanie codziennej walki z kryzysem energetycznym. Ten zaczął od przygotowania pakietu ustaw, mających zmusić obywateli do oszczędzania energii. Nowe prawo nakazywało m.in.: likwidację ulicznych reklam świetlnych, zamykanie stacji benzynowych w weekendy, obniżenie dopuszczalnej temperatury w biurach rządowych do ok. 19 stopni Celsjusza. Plan Schlesingera był tak radykalny, że bunt podnieśli nie tylko Republikanie, ale też 106 kongresmenów z Partii Demokratycznej i ustawy Schlesingera przepadły w Kongresie. Tymczasem ropa na światowych rynkach podrożała prawie trzykrotnie z 13 ówczesnych dolarów za baryłkę do ponad 30 USD. Jednocześnie skuszone zyskiem kraje arabskie zaczęły zrywać długoterminowe kontrakty, woląc sprzedawać paliwo na wolnym rynku, podsycając tym samym strach wśród konsumentów. Już 12 marca 1979 r. „Business Week” na pierwszej stronie ogłosił wielką czcionką: „Koniec potęgi Stanów Zjednoczonych”. Tytuł nie powinien dziwić, bo na stacjach benzynowych w USA paliwa zdrożały średnio o 500 proc.! Jednocześnie zaczynało ich brakować i kierowcy czekali w kolejkach po kilka godzin na tankowanie.

Prezydent Carter przedstawił wiec propozycję systemu reglamentowania paliw na terenie Stanów Zjednoczonych. Zamierzano stworzyć centralną pulę, z której każdy amerykański stan otrzymałby swoją część, wyliczoną w oparciu o zużycie z lat poprzednich. Natomiast lokalna administracja zajęłaby się rozdzielaniem kartek na benzynę. „Każde gospodarstwo domowe otrzymywać miało kartki tylko na maksymalnie 3 samochody, tak aby zasobniejsze rodziny nie odnosiły korzyści kosztem innych” – donosił „Newsweek”. Jednak znów Kongres zablokował ustawę i kartki na benzynę wprowadzały wedle uznania jedynie władze niektórych stanów.

„Społeczeństwo uporczywie wyraża przekonanie, że kryzys energetyczny jest spowodowany machinacjami przemysłu naftowego” – tłumaczył opór kongresmenów 16 czerwca 1979 r. „Newsweek”, zarzucając im, że nie są zdolni do szybkich i zdecydowany działań. „Przy obecnej konsumpcji ropa i gaz Ameryki wyczerpią się w przeciągu dekady” – ostrzegało opiniotwórcze pismo. Bezradny prezydent Carter nakazał zainstalowanie paneli słonecznych na dachu Białego Domu oraz postawienie opalanych drewnem kominków w części mieszkalnej. Tak przygotowując się na nadejście zimy. Jego zniechęcenie pogłębiała gospodarcza recesja i napędzana przez kryzys energetyczny kilkunastoprocentowa inflacja. Z jej przyczyny FED musiał podnieść swoje stopy do rekordowej wysokości 20 proc. Podobnie prezentowała się sytuacja ekonomiczna Europy Zachodniej. Ówczesną epokę – stagflacji charakteryzowała stagnacja gospodarcza, której towarzyszyła wysoka inflacja.

Najciekawsze w tym kryzysie było to, że kraje OPEC błyskawiczne zwiększyły wydobycie ropy, aby jak najwięcej jej sprzedać i już w kwietniu 1979 r. uzupełniono z naddatkiem brak na rynku tej z Iranu. Nie przynosiło to jednak spadku cen. Wręcz przeciwnie rosły one nadal, a panikę podsycali politycy i media.

Pierwszy zauważył to dyrektor oddziału amerykańskiego koncernu Exxon na Europę dr Joachim W. Koenig. W raporcie przesłanym do International Energy Agency (Międzynarodowej Agencji Energetycznej) wykazywał, że wedle danych statystycznych nie ma żadnego kryzysu energetycznego. Wręcz przeciwnie podaż ropy na rynku od kwietnia 1979 r. w kolejnych miesiącach była za każdym razem wyższa niż w analogicznym okresie poprzedniego roku. Mimo to kosztowała ona cztery razy drożej. Panikę powodował nie brak paliwa, bo było go w nadmiarze (całość potrzeb krajów EWG w 1979 r. wynosiła 433 mln ton ropy, a dostarczono jej 472 mln ton), lecz przerwy w dostawach na stacje benzynowe. Wedle raportu Koeniga odpowiedzialność za taką sytuację spadała na rządy oraz koncerny paliwowe. Kupowały one każdą ilość ropy, po czym ukrywały w magazynach. Jednocześnie zatajając te działania. Po ucięciu trwającej wcześniejszej wymiany informacji wszyscy myśleli, że paliw brak i w tajemnicy powiększali własne zapasy. Po zapoznaniu się z wnioskami Koeniga szefostwo IEA uznało je za bzdurę i wstrzymano publikację raportu.

Tymczasem kryzys energetyczny uruchomił wielkie przetasowania w krajach Zachodu wśród rządzących. W USA i Wielkiej Brytanii przyniósł rządy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, którzy zainicjowali neokonserwatywną rewolucję. Z kolei we Francji wybory prezydenckie wygrał socjalista François Mitterrand. To on stał się głównym animatorem planów federalizacji Europy. Sam kryzys energetyczny już w 1980 r. po prostu dobiegł końca i wszystko wróciło do normy. Jak się okazało to Joachim W. Koenig miał rację, iż cały krach był jedynie zbiorową histerią. Tyle tylko, że przyniosła ona namacalne konsekwencje, w postaci następujących po sobie w latach 80. kolejnych przełomów. Inicjowali je nowi przywódcy, którym urojony kryzys otworzył drogę do przejęcia jak najbardziej realnej władzy.

Inne wpisy tego autora

Niemcy potrafią grać w zielone

Polski przemysł ma się słabo, za to niemiecki otrzyma kilkadziesiąt miliardów euro dotacji. Aplikowanych tak, żeby żadna z unijnych instytucji, stojących na straży uczciwej konkurencji,

Trudne dni dla Niemiec

„Dni Niemiec jako superpotęgi przemysłowej dobiegają końca” – twierdzi „Bloomberg”. Amerykańska agencja informacyjna może mieć rację, a to rodzi pytanie, co dalej z niemiecką demokracją?

Już za rok prezydencja!

Instytucja prezydencji UE sięga czasów Konrada Adenauera, który sprawował ją jako pierwszy. Od tamtego czasu instytucja prezydencji ewoluowała. Od wprowadzenia nowego systemu liczenia głosów w