Ministerstwo Finansów zamierza podwyższyć w kolejnych latach, począwszy od 2022 r., akcyzę na wyroby tytoniowe oraz alkohol. Argumenty są jak zwykle te same i tak samo miałkie: że rosną unijne stawki akcyzowe, że polskie ceny (to o alkoholu) są niższe niż średnia unijna oraz że chodzi o zdrowie.
Wszystkie te argumenty nie mają sensu. Jeśli już Unia uznaje za stosowne narzucać minimalne stawki akcyzy (co w ogóle nie powinno mieć miejsca), to nie ma żadnego powodu, żeby w Polsce te stawki były wyższe niż unijne minima. A są.
Nie jest też żadnym argumentem, że ceny alkoholu są niższe niż „średnia unijna”. A dlaczego miałoby być inaczej, jeśli resort finansów najwyraźniej mówi o cenie bezwzględnej, a nie liczonej w stosunku choćby do przeciętnego wynagrodzenia?
Jest wreszcie argument zdrowotny, najbardziej perfidny. To realizacja paradygmatu państwa paternalistycznego, które poucza swoich głupawych obywateli, jak mają żyć: co jeść, co pić, czego nie tykać, do czego się nie zbliżać, a czym się zajmować. Już tutaj mamy fundamentalny spór o to, jaką rolę wobec obywatela państwo ma prawo spełniać. Tym sporem wielokrotnie zajmowałem się na blogu WEI, przypomnę zatem jedynie, że upaństwowienie wielu dziedzin życia, w tym całkowite upaństwowienie ubezpieczeń zdrowotnych (obowiązkowych) prowadzi do myślenia, zgodnie z którym obywatel jest „własnością” państwa, które wobec tego ma prawo zmuszać go lub zabraniać mu dowolnych zachowań powiązanych ze sferami, na które łoży. Nie bierze się pod uwagę, że wszystko to są przecież pieniądze publiczne – a więc i tych, którym się wolność krępuje w ten sposób.
Polska pod rządami PiS jest wręcz czempionem sklerotycznego paternalizmu (vide choćby zakaz handlu w niedzielę), który jednak często kryje zwykłą budżetową chciwość. Akcyza bowiem jest podatkiem wyjątkowo paskudnym: obejmuje towary, które są niezbędne (paliwa) lub które bazują na przyzwyczajeniu oraz przyjemności i dlatego również zawsze będą kupowane (używki), dlatego świetnie wiadomo, że podnoszenie akcyzy nie spowoduje widocznego zmniejszenia popytu. A jeśli już, to na rzecz nielegalnej podaży – bez opodatkowania. Wskazuje na to nie tylko teoria, ale także polskie – i nie tylko – doświadczenia.
Jednak plan kolejnego podwyższenia akcyzy (ostatnie miało miejsce zaledwie w ubiegłym roku) jest zadziwiający przede wszystkim z powodu rozpędzonej inflacji. Tu trzeba przypomnieć, że inflacja to zjawisko generalnego wzrostu cen i utraty wartości pieniądza, jest to więc termin opisujący pewien proces. Nie można zwalczyć inflacji samej w sobie, bo to jedynie całokształt wielu zjawisk, łączących się we wspólny nurt. Jeżeli chcemy hamować inflację, musimy walczyć z tym, co ją napędza.
Takich czynników jest kilka. Wśród najważniejszych są ceny surowców, paliw i energii, ponieważ od nich zależą z kolei ceny mnóstwa innych produktów i usług. Surowce są potrzebne do wytworzenia praktycznie każdego towaru; energia – do wytworzenia towaru i wykonania usługi; paliwo – do dostarczenia większości towarów, a także dużej części usług.
Z innej strony inflację napędza nadpodaż pieniądza w systemie. Jeżeli państwo różnymi kanałami wpompowuje do gospodarki coraz większe sumy, coraz bardziej się zadłużając – a dokładnie to robi PiS od początku sprawowania władzy – sprzyja to inflacji, bo zwiększa popyt, a to z kolei musi się przełożyć na wzrost cen. W dodatku PiS swoją akcję rozdawania kasy wymierza przede wszystkim w te grupy, które z powodu swojej sytuacji nie mają możliwości oszczędzania i wydają pieniądze od razu. Na dodatek mamy również nieustanne podnoszenie minimalnej stawki godzinowej i minimalnego wynagrodzenia, co ma podobny wpływ.
Inflację napędziła też epidemia – przestoje i braki surowców, luki w łańcuchach dostaw to oczywisty wzrost cen, związany ze zmniejszoną podażą – oraz polityka klimatyczna UE, która potężnie pompuje wzrost cen energii.
Wszystko to znalazło odbicie w komunikacie Rady Polityki Pieniężnej wydanym po decyzji o podwyższeniu stóp procentowych o aż 40 punktów bazowych. Członkowie RPP wskazują tam m.in. właśnie na wzrost cen energii (polityka klimatyczna) oraz więcej pieniądza w systemie (polityka socjalna rządu) jako na czynniki sprzyjające inflacji.
Zwykle podniesienie stóp procentowych sprzyja zduszeniu inflacji, bo zachęca ludzi do oszczędzania (więcej się zyskuje, trzymając pieniądze w banku) oraz zmniejsza akcję kredytową (kredyt staje się droższy). Im jednak więcej pieniędzy w rękach tych grup ludzi, którzy przeznaczają je na bieżące wydatki, tym mniejszy efekt wyższych stóp. Mało tego – jeśli inflacja już się rozpędziła, bardzo trudno zrównoważyć wzrost cen stopami procentowymi. Ceny rosną bowiem tak szybko, że stopy procentowe musiałyby zostać podniesione bardzo wyraźnie, żeby lokowanie pieniędzy w bankach stało się bardziej opłacalne niż wydanie ich od razu, nim stracą wartość jeszcze mocniej.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, władza powinna jak ognia w takich okolicznościach unikać działań, które windują ceny. A takim działaniem jest nakładanie lub podwyższanie podatków pośrednich, za sprawą których rosną ceny detaliczne. Tymczasem to właśnie rządzący chcą zrobić. Oczywiście wpływ akcyzy na wyroby tytoniowe na całość inflacji jest daleko mniejszy niż wpływ cen paliw, ale jednak też istnieje.
Wytłumaczenia tej decyzji są dwie. Pierwsze – jednak stosunkowo mało prawdopodobne – że rządzący nie rozumieją wyżej opisanej zależności i nie zdają sobie sprawy, że podwyższenie akcyzy napędzi inflację. Druga – znacznie bardziej prawdopodobna – że nic ich to nie obchodzi, bo świadomie zdecydowali się na inną, fatalną drogę, w której wysoka inflacja im sprzyja, a wyższa akcyza jest traktowana jako kolejna rubryczka w Excelu, powiększająca budżet.
Jest to podejście możliwe, jeżeli traktuje się gospodarkę czysto instrumentalnie, jako narzędzie wypełniania własnych krótkoterminowych celów politycznych. Utrata wartości pieniądza sprawia, że wypłacane świadczenia są co prawda realnie coraz mniej warte, ale też z tego powodu są coraz lżejsze dla budżetu. Z kolei wyższe ceny powodują, że zwiększają się wpływy z podatków pośrednich. To pozorne eldorado może się skończyć, jeśli inflacja ostatecznie zdusi popyt lub bardzo go ograniczy, ale zwolennicy „nowej ekonomii”, według której zadłużać się można w nieskończoność i nie działają klasyczne prawa ekonomiczne, niespecjalnie się tym przejmują. Jednocześnie wysoka inflacja coraz bardziej uzależnia część obywateli od władzy i państwa, bo jedynie państwowe transfery zapewniają im przetrwanie w coraz trudniejszych ekonomicznie okolicznościach.
Niestety, wiele wskazuje na to, że taki jest teraz właśnie sposób myślenia rządzących. Sprzyja temu, po pierwsze, ekonomiczny analfabetyzm Naczelnika, który nigdy nie cenił klasyków liberalizmu, a gospodarkę traktował tak samo instrumentalnie, jak politykę zagraniczną, nie rozumiejąc mechanizmów jednej ani drugiej. Po drugie – cynizm Mateusza Morawieckiego, który sprzedał nie tylko Jarosławowi Kaczyńskiemu bajkę, że gospodarka może funkcjonować jak perpetuum mobile, a chińscy magicy odkryli jej nowe prawa, jak cudowne metale profesora Geista w „Lalce”.
Kto za te bajeczki zapłaci? Tu akurat nic się nie zmienia. Jest tak jak tłumaczył inżynier Mamoń w „Rejsie”: pan płaci, pani płaci, wszyscy płacimy.