Stare elity kozłem ofiarnym nowych czasów

Doceniasz tę treść?

Najbliższe tygodnie dla elit, które rządziły do 2015 r. Polską, zapowiadają się fatalnie. Wiele wskazuje, że to one zostaną najbardziej poszkodowane przez kumulującą się u naszych wschodnich granic falę migrantów.

Jednym z największych nieszczęść Zachodu jest to, że najwartościowsze idee, które niegdyś narodziły się w Europie, zaczynają się obracać przeciw niemu. Ściślej mówiąc, dyktatorzy uczą się używać do destrukcji krajów demokratycznych tak pięknych i ważnych wartości, jak: humanitaryzm, tolerancja, otwartość na obcych, wolność słowa, prawa człowieka. Jeszcze w przypadku Recepa Erdoğana, skierowanie fali migrantów i uchodźców do Europy nastąpiło po to, żeby „podzielić się” problemem i wyciągnąć z niego korzyści finansowe oraz polityczne. W trakcie wojny domowej uciekło z Syrii do Turcji ponad 3,6 mln uchodźców, którzy stali się sporym kłopotem. Erdoğan, rozeźlony brakiem znaczącego wsparcia ze strony Unii Europejskiej, przy jednoczesnych próbach ograniczania jego dyktatorskich zapędów, wpadł na pomysł „wyeksportowania” problemu na Zachód. Ten zaś okazał się gotów zapłacić spory haracz i dorzucić polityczne ustępstwa, byle tylko turecki prezydent trzymał granice szczelnie zamknięte.

W tym momencie wszystkie niedemokratyczne reżimy dostrzegły, jak działa pewna prosta zależność. Europa, z racji tego, co stało się jej wartościami fundamentalnymi i zostało ujęte w obowiązujących prawach oraz międzynarodowych konwencjach, nie pozwoliła sobie na przepędzanie uchodźców i migrantów. Zamiast tego zapewniano im opiekę oraz prawo do procedury mającej odsiewać osoby zasługujące na azyl od reszty. Jednak wystarczyło jednorazowe napłyniecie na Stary Kontynent 2,5 mln obcych w krótkim czasie, a cały kontynent zaczął iskrzyć na różne sposoby.

Pół biedy, że zapchały się obozy dla uchodźców, a kraje północy bardzo szybko zaczęły się odżegnywać od idei relokacji i przyjęcia części przybyszy do siebie, by tak odciążyć państwa południa Starego Kontynentu. Istotniejsze okazały się konsekwencje strachu, jaki napływ obcych wzbudził. Pierwszą było wyjście Wielkiej Brytanii z UE. Natomiast w innych krajach Unii nastąpił błyskawiczny wzrost popularności partii i przywódców spoza głównego nurtu politycznego. Chadecy, socjaliści i konserwatyści, musieli zacząć dzielić się władzą z populistami. Zablokowanie wielkiej migracji po 2017 r. i przejęcie części programu ugrupowań populistycznych przez partie głównego nurtu, zamroziło ten trend, a nawet zaczął się on odwracać.

Aż do teraz, gdy rządzący Białorusią dyktator, z łatwo dostrzegalnym wsparcie Kremla, zdecydował się użyć migrantów, jako broni przeciw Polsce oraz Zachodowi. W odwrotności do Erdoğana prezydent Łukaszenka nie miał ich pod ręką, lecz musiał zorganizować transport z Bliskiego Wschodu. Również cele działania zadają się być o wiele bardziej dalekosiężne. W przypadku Łukaszenki rzecz idzie o zmuszenie polskiego rządu do uległości, zniesienia unijnych sankcji i zaprzestania wspierania demokratycznej opozycji oraz ewentualne uiszczenie haraczu (dziś nazwanego pomocą gospodarczą). Natomiast dla Kremla sprawą istotniejszą jest zupełnie coś innego. Gra idzie o odmrożenie procesu wymiany elit politycznych w Europie Zachodniej. Czy to się uda, zobaczymy w kolejny latach. Dziś na początek rykoszetem obrywają polskie elity, które dla prezydenta Putina mają znaczenie raczej trzeciorzędne, bo potencjalnymi partnerami Moskwy są: Berlin, Paryż, Rzym, Madryt, a nie Warszawa.

Nieszczęście wspomnianych polski elit liberalnych, nie tylko politycznych, ale też medialnych i kulturalnych polega na tym, że przez dekady specjalizowały się w naśladowaniu Zachodu. Szczególnie nasiliło się to po 2015 r., gdy władze w III RP przejęło PiS. Bezrefleksyjne naśladownictwo, połączone z niezachwianą wiarą w słuszność i własną wyższość intelektualną powodowało, że gdy Łukaszenka rozpoczął swoją wojnę hybrydową, wspomniane elity natychmiast opowiedziały się za otworzeniem granicy i przyjęciem migrantów. Wszystko w imię niewątpliwie pięknych, humanitarnych wartości. Niestety nawet gro opozycyjnych polityków (bo media, czy twórców kultury jeszcze da się usprawiedliwić) nie zadało sobie trudu odrobienia najprostszego zadania domowego. Mianowicie sprawdzenia, jakie efekty przynosiło gdzie indziej otwarcie kraju na duży i nagły napływ obcych z odległych kulturowo części świata.

Dwoma państwami z naszego regionu, wartymi takiej obserwacji, są Węgry oraz Szwecja. W pierwszym przypadku na początku 2015 r. nad Balatonem narastało zmęczenie rządami premiera Orbána. Było to coraz bardziej widoczne w sondażach. Wiosną jego partia Fidesz utraciła nawet kwalifikowaną większość w parlamencie, ponieważ dwa mandaty w wyborach uzupełniających w okręgach jednomandatowych zdobył Jobbik. To zapowiadało poważne kłopoty dla rządzących. I nagle u granic Węgier pojawiła się fala migrantów, zaś euroentuzjastyczna opozycja zaczęła gardłować za ich wpuszczeniem i otoczeniem opieką.  Obcy jedynie przemaszerowali przez Węgry w drodze do Niemiec, a i tak wkrótce notowania Fideszu biły rekordy. Wybory parlamentarne w 2018 r. przyniosły partii Orbána znów większość konstytucyjną.

Z  kolei Szwecja zgodziła się w 2015 r. na objęcie opieką i rozpatrzenie wniosków o azyl lub stały pobyt od ok. 160 tys. uchodźców i migrantów. Jak na 10-milionowy kraj taka kwota migracyjna wydawała się całkiem rozsądna. Jednak masowy napływ obcych oraz odnotowywany wzrost przestępczości (zwłaszcza strzelanin w dużych miasta) mocno zamieszał na szwedzkiej scenie politycznej. Wychowywani przed dekady w duchu tolerancji i otwartości wyborcy, nagle zaczęli tęsknić za innymi wartościami. Nacjonaliści z partii Szwedzkich Demokratów, domagający się całkowitego zamknięcia granic, dostali w wyborach w 2018 r. ponad 17 proc. głosów i wyrośli na trzecią siłę w parlamencie. Jednocześnie rządzący socjaldemokraci systematycznie tracili na popularności. Zmagający się z tym premier Stefan Löfven w sierpniu 2021 r. na łamach dziennika „Dagens Nyheter” obiecał nawet: „Musimy jasno powiedzieć: nigdy nie wrócimy do 2015 roku. Szwecja już nie znajdzie się w takiej sytuacji”. Nawet to nie pomogło, więc w końcu podał się do dymisji.

Tymczasem polskie elity liberalne od trzech miesięcy robiły dokładnie to samo, co kilka lat temu ich koleżanki i koledzy na Węgrzech i w Szwecji. Jednak pamięć o ogromnej presji medialnej i publicznej opartej na emocjonalnym szantażu, jaką wywierały, domagając się masowego wpuszczania migrantów, może zafundować im fatalne konsekwencje. Wszystko za sprawą kontekstu.

Sprokurowany przez białoruskiego dyktatora oraz Kreml kryzys migracyjny niesie ze sobą dla III RP kumulację społecznych lęków zdecydowanie wyższą niż ta w 2015 r. To zaś generuje o wiele bardziej emocjonalne reakcje Polaków. Dla liberalnych elit oznacza to zagrożenie, że udało im się już wejść w rolę współsprawcy „najazdu barbarzyńców”. Kogoś, kto jest za niego współodpowiedzialny. Mówiąc jasno – kogoś, kto zdradził wspólnotę, do której przynależał. Fakt, iż uczynił to w dobrej wierze, w imię najpiękniejszych ideałów traci na znaczeniu. A wystarczyło, póki jeszcze był czas, zacząć samodzielnie i z wyprzedzeniem wyciągać wnioski z tego, co doświadczano w innych krajach. A nie być niczym: „karpie głosujące za przyspieszeniem Bożego Narodzenia” – jak kiedyś zauważył klasyk.

Inne wpisy tego autora

Trudne dni dla Niemiec

„Dni Niemiec jako superpotęgi przemysłowej dobiegają końca” – twierdzi „Bloomberg”. Amerykańska agencja informacyjna może mieć rację, a to rodzi pytanie, co dalej z niemiecką demokracją?

Już za rok prezydencja!

Instytucja prezydencji UE sięga czasów Konrada Adenauera, który sprawował ją jako pierwszy. Od tamtego czasu instytucja prezydencji ewoluowała. Od wprowadzenia nowego systemu liczenia głosów w

Chiński kot i europejskie myszy

Piractwo jest w Chinach normą, dlatego wystarczy wejść do jakiegokolwiek sklepu, żeby kupić za niewielką cenę kopię każdej, zachodniej marki – obojętne czy chodzi o