Migawki z upadającego świata

Doceniasz tę treść?

Nasz zachodni świat się rozpada. Powoli sobie gnije, wypłukuje się, sypie jak tynk albo zeschła farba. Nie ma w tym procesie jakichś nadzwyczajnych katastrof, zdarzeń niesłychanych, choć pandemia, mówiąc nieco cynicznie, nadała temu nieco dramaturgii i na pewno przyspiesza niektóre procesy. Zapomnieć możemy już choćby o traktacie z Schengen, a segregacja sanitarna jako narzędzie do dyscyplinowania i kontrolowania ludzi jest już przesądzona.

 

Niektóre zjawiska i wydarzenia w naszym rozpadającym się świecie są ważne, niektóre symboliczne, a jeszcze inne są tylko znakami, z których wróże czytają, a mało kto przywiązuje do nich wagę, choć prawdę niosą. Zsyła je kosmos, który jest świadomy (są takie poważne teorie w fizyce, a jeden z twórców – Roger Penrose dostał nawet w 2020 roku Nobla) i ostrzega. Np. jeśli gmina Wola Krzysztoporska otrzymała unijną dotację, to niechybny znak, że niedługo nad drogą w niej powstanie najbardziej koszmarna kładka świata, na którą wójt zużyje tyle betonu, co Hitler na umocnienia Wału Atlantyckiego. Dziennikarze z Polski tego, co dzieje się w świecie nie zauważają, bądź nie rozumieją, bo nie są częścią nie tylko kosmicznej świadomości, ale jakiejkolwiek i ich prowincjonalny świat ograniczony jest kilkoma ulicami w Warszawie, jak Nowogrodzka czy Wiejska. A o czym nie wiedzą, to i nie powiedzą, więc kilka obrazków z upadającego świata przedstawiam.

Rzecznik Białego Domu zapowiedziała koniec wolności słowa w Stanach Zjednoczonych, a tym samym na świecie, a więc i u nas. Jen Psaki w imieniu Bidena komentowała niedawną decyzję komisji cenzorskiej Facebooka, która zdecydowała, że konto byłego prezydenta Trumpa nadal na pół roku w nieskończoność będzie zablokowane. Ten rodzaj cenzury w krajach sowieckiego reżimu nazywał się „zapisem”. Nie chodziło o to, by nie publikować konkretnych treści, tylko by zablokować całkowicie danego autora, niezależnie od tego co chciałby przekazać. Psaki nie powiedziała czy Biden jest zachwycony decyzją cenzorów, oznajmiła tylko, że według prezydenta wielkie firmy internetowe mają obowiązek prewencyjnie cenzurować.

– Jego (Bidena) pogląd jest taki, że należy zrobić więcej, aby dezinformacja, szkodliwe, a czasem zagrażające życiu informacje nie trafiały do amerykańskiej opinii publicznej – powiedziała.

Jako przykłady „dezinformacji” wymieniła kwestionowanie zwycięstwa Bidena w wyborach prezydenckich, informacje na temat walki z pandemią i szczepień. – W opinii prezydenta, główne platformy są odpowiedzialne za zdrowie i bezpieczeństwo wszystkich Amerykanów, za blokowanie szerzenia niewiarygodnych treści, dezinformacji szczególnie związanych z COVID-19, szczepieniami i wyborami – powiedziała Psaki.

Wielkie firmy internetowe nie tylko więc mogą cenzurować, ale wręcz powinny to robić. Cenzorzy zawsze mówią, że chodzi o walkę z fałszywymi informacjami. Chyba nikt nie spodziewa się, że przyznają, iż chodzi o uciszenie krytyki i przeciwnika politycznego.

To pierwsza tego typu oficjalna deklaracja Białego Domu, że Pierwsza Poprawka do Konstytucji, dotycząca wolności słowa, już w USA nie obowiązuje, a władcy świata cyfrowego decydują co/kto w nim może istnieć, a co/kto nie. Kolejna bariera pęka, a w Polsce tymczasem trwa spór o ileś dzienników lokalnych kupionych od niemieckiej firmy przez spółkę skarbu państwa. Jedni się cieszą, że PiS będzie w tych gazetach opowiadał, co tam chce i nazywają to pluralizmem i wolnością mediów, inni są wściekli, że PiS będzie w tych gazetach opowiadał, co tam chce i nazywają to zamachem na pluralizm i wolność mediów. Nikt w Polsce nie zwraca uwagi na to, że na świecie wolność słowa jako taka przestaje istnieć.

We Francji wojskowi piszą już drugi list do władz, w którym apelują o ratowanie Francji. „Chodzi o przetrwanie naszego kraju” – wołają dramatycznie. Tym razem podpisało go 36 tysięcy żołnierzy pozostających w służbie czynnej. Pierwszy apel? (pogróżkę? ostrzeżenie?) wysłało 20 generałów w stanie spoczynku, setki oficerów, około tysiąca czynnych wojskowych. Władze odniosły się z oburzeniem, a minister obrony Florence Parly zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji. Nad Sekwaną zawrzało, bo wojskowi piszą wprost o wojnie domowej, o możliwym zamachu stanu. Żołnierze oskarżają władze o bezczynność, o dopuszczenie do chaosu i anarchii we Francji, o doprowadzenie jej przez islamistów i radykalną lewicę na skraj upadku. Wojskowi piszą o lewicy, która w pogardzie ma tradycje, historię, wartości, na których zbudowana została Francja, lewicy, która wzbudza wojnę rasową, by doprowadzić do wielkich podziałów w społeczeństwie. „Dziś niektórzy mówią o rasizmie, teoriach dekolonizacji, ale używając tych terminów, ci nienawistni i fanatyczni ludzie chcą wojny rasowej. Gardzą naszym krajem, jego tradycjami, jego kulturą i pozbawiając go przeszłości i historii, chcą zobaczyć, jak się rozpada”.

Wojskowi piszą o islamistach, o przedmieściach opanowanych przez bandy, miejscach, w których praktycznie państwo francuskie nie istnieje. Na koniec ostrzegają przed wojną domową i wzywają prezydenta, deputowanych, ministrów do działania i obrony Francji. Ostrzegają, że jeśli nic nie zostanie zrobione, to sprawę wezmą w swe ręce wojskowi – „aktywni towarzysze broni”, którzy podejmą misję „ratowania wartości cywilizacyjnych i rodaków”. „Nie ma czasu do stracenia. Inaczej wkrótce wojna domowa położy kres temu chaosowi. Zabici, za których śmierć będziecie odpowiadać, będą liczeni w tysiącach”.

O ile pierwszy list chciano potraktować jako wybryk bandy frustratów, to po kolejnym nie da się już sprawy lekceważyć. Francja stoi inna progu wojny domowej albo zamachu stanu. Po pierwszym liście firma Harris Interactive przeprowadziła badania opinii publicznej. Wyniki są wstrząsające. Ponad 70 procent zgadza się z tezą, że państwo francuskie rozpada się, a 49 procent poparłoby przejęcie władzy przez wojskowych, czyli de facto zamach stanu, by zaprowadzić porządek i bezpieczeństwo na ulicach.

To nie są gierki w rozpoczynającej się prezydenckiej kampanii wyborczej. To nie dzieje się w Afryce, gdzieś w Ameryce Południowej, tylko tu w Europie, w drugim największym gospodarczo państwie Unii, największej obok Rosji potędze militarnej na naszym kontynencie. Wojsko mówi o przejęciu władzy, o potencjalnej wojnie domowej.

Być może elity Francji nieco trzeźwieją, a może orzeźwiły się dobrze schłodzonym szampanem, tak czy owak, główny unijny negocjator Brexitu Michele Barnier powiedział w publicznej telewizji coś, za co jeszcze niedawno spotkałoby go na salonach szyderstwo i potępienie. Kto wie, może nawet sama Mme Maria Teresa Rodet Geoffrin przestałaby go zapraszać, ale na szczęście (dla Barniera) już od blisko 250 lat nie żyje. Francuski eurokrata oświadczył, że na 3 do 5 lat należałoby całkowicie zawiesić imigrację, bo inaczej Francja może pójść w ślady Wielkiej Brytanii i opuścić Unię Europejską. Przez 4 lata negocjowania z Wyspiarzami dość się od nich nasłuchał na temat konieczności przejęcia kontroli nad własnymi granicami. Władze Francji wiedzą, że gdyby odbyło się referendum, to północ i wschód kraju z pewnością poparłyby opuszczenie Unii.

Na południe od Francji w Hiszpanii, w Madrycie zakończyły się wybory regionalne. Zwycięstwo odniosła Partia Ludowa, co daje krajowi jakąś nadzieję na powstrzymanie szaleństwa komunistycznych i socjalistycznych rządów. Wynik wyborów nie jest wielkim zaskoczeniem, ale to co działo się w czasie samej kampanii, było już szokujące. To, że jakieś lewicowe bandy napadają na działaczy prawicy, że rozbijają jej wiece, nikogo nie dziwiło. Te bandy do tej pory były jakiegoś generycznego/ogólnego albo nie wiadomo jakiego, pochodzenia. Teraz zaś niektóre, przy okazji napadu na wiec VOX i policję, zostały zidentyfikowane. Kilku bandziorów aresztowano i choć przez dwa tygodnie skrzętnie próbowano to ukryć, to okazało się, że dwóch z nich to prywatni ochroniarze Pablo Iglesiasa, który jeszcze 2 miesiące temu był wicepremierem rządu i nadal jest szefem współrządzącego Podemos. Jeden z bandziorów skazany był nawet za próbę zabójstwa.

W Niemczech, w Weimarze matka dwóch synów pozwała do sądu szkolę o zmuszanie ich do noszenia masek. Twierdziła, że są one szkodliwe i zagrażają jej dzieciom. I wygrała. Sędzia orzekł, że noszenie masek, ciągłe robienie testów, nakaz utrzymywania tzw. dystansu społecznego narażają na fizyczne, psychiczne i emocjonalne dobro dzieci. Wyrok został w Niemczech potępiony, a prokuratura wszczęła przeciwko sędziemu śledztwo o nadużycie swych uprawnień. Na jej polecenie policja zrobiła mu też najazd na dom i zarekwirowała m.in. telefon.

Wyobraźmy sobie, że takie rzeczy dzieją się w Polsce. Że napięcia społeczne są tak duże, iż kilkadziesiąt tysięcy wojskowych pisze list o możliwej wojnie domowej, a połowa Polaków popiera przejęcie przez nich władzy. Że szef współrządzącej partii opłaca bandziorów, którzy napadają na liderów opozycji, albo że policja robi najazd na mieszkanie jednego z naszych lokalnych sędziów niezłomnych. Nie ma co, nawet sobie tego nie wyobrażajmy. Wrzask byłby taki, że Bruksela runęłaby jak mury Jerycha od dźwięku trąb. To nie są jakieś pojedyncze, przypadkowe, niemiłe wydarzenia. Trzeba lat ciężkiej pracy, by sobie zrobić w kraju tak, jak mają Francuzi albo Hiszpanie.

Wróćmy do Stanów Zjednoczonych. Tam z pozoru wydarzenie nieistotne, niby tylko groteskowy incydent, coś, co szybko można zmienić i ewentualnie naprawić, kogoś pouczyć i problem zniknie. Otóż nie zniknie, bo to tylko maleńki objaw poważnej, śmiertelnej choroby toczącej nasz świat. Oto w USA, ale także i w Wielkiej Brytanii, trwa wielka awantura o to, czy Disney może nadal w swoim filmie z 1937 roku pokazywać scenę, jak Książę pocałunkiem budzi do życia Królewnę Śnieżkę. Do awantury doszło po tym, jak po długim okresie zamknięcia, ponownie został otwarty park rozrywki Disneyland. Stety albo niestety, wybrały się do niego dwie wariatki – Katie Dowd, która jest naczelną SFGATE – portalu wielkiej gazety „San Francisco Chronicle” i reporterka Julie Tremaine. Zachciało im się przejażdżki kolejką po parku, która wiezie też w bajkowy świat filmu „Królewna Śnieżka”. I oto dwie obłąkane dziennikarki zobaczyły scenę, gdy Książę całuje otrutą Królewnę Śnieżkę i w ten sposób budzi ją do życia. – Ale jak to? – zawołały wariatki. – Tak bez jej zgody, ją całuje? I dawaj ulewać swe upławy myślowe na portalu SFGATE o tej szokującej scenie. „Czy nie ustaliliśmy już, że brak zgody (na pocałunki) we wcześniejszych filmach Disney’a jest poważnym problemem? Że uczymy dzieci, iż całowanie bez zgody nie jest w porządku? Trudno zrozumieć, dlaczego Disneyland w 2021 roku zdecydował się pokazać scenę z tak staroświeckimi wyobrażeniami o tym, co mężczyzna może zrobić kobiecie”. Wariatki oczywiście wezwały do zmiany tej sceny nie tylko w wesołym miasteczku, ale też w ogóle w filmie, by bardziej pasowała do postępowego świata. Być może chodzi o to, by Książę potraktował Śpiącą Królewnę defibrylatorem.

Disney to jedna z tych wielkich korporacji, które są czempionem postępu. Już od dawna prowadzi lustrację swych starszych produkcji pod kątem ich zgodności z dzisiejszym obłędem politpoprawności. To jest przesądzone – zniknie scena pocałunku, a na stanowisku naczelnej wielkiego portalu zostanie wariatka Katie Dowd. Nie ona jest problemem, ale system, który wyniósł ją na takie stanowisko, z którego będzie dalej rozlewać swe trujące upławy myślowe. Nikt tam w szefostwie „San Francisco Chronicle” nie powiedział: patrzcie, ona się nie nadaje, przecież to idiotka, albo że zmęczona jest, więc niech odpocznie i niech w jakimś spa weźmie serie zimnych biczy wodnych. System wyniósł ją z jakiejś dziennikarki na stanowisko naczelnej wielkiego portalu. Ona nie zwariowała, jadąc kolejką, ona awansowała po kolei przez różne szczeble systemu, bo była pobudzoną ideologicznie wariatką i do milionów takich jak ona, należy teraz budowanie, a raczej niszczenie świata.

Inne wpisy tego autora