Wojna czterdziestoletnia z alkoholem

Doceniasz tę treść?

Na froncie bez zmian. Walka z plagą pijaństwa w Polsce twa już prawie 40. rok. Wojnę piciu wypowiedziała jeszcze w stanie wojennym junta Jaruzelskiego. W 1982 roku przyjęto ustawę o wychowaniu w trzeźwości. Czasy się zmieniają, upadły ustroje i państwa, niektóre powstały, przemijają kolejne pokolenia, ale jedno się nie zmienia. Rządy w Polsce wciąż z troski o zdrowie Polaków, o to, czy aby nie za dużo piją, łupią ich podatkami na tle alkoholowym. Sejm ma właśnie glosować nad przyjęciem ustawy drastycznie podnoszącej akcyzę na alkohol w napojach spirytusowych i w piwie. Mimo że na napoje spirytusowe sięga 40 procent i jest niemal najwyższa w Europie (nie tylko unijnej), wzrosnąć ma o 10 procent, a potem co roku o 5 procent przez najbliższe 6 lat. PiS uparł się, by w czasie rekordowej inflacji wywołać jeszcze wzrost cen wielu towarów. Jak mawiają Rosjanie: bez pół litra tego nie zrozumiesz.

40 lat walki z ową mityczną plagą pijaństwa nic nie nauczyło. I teraz nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, by spodziewać się jakichś pozytywnych skutków podwyżki podatków. Nie ma bowiem nawet pewności, że nastąpi wzrost wpływów do budżetu. Udowodnił to jeszcze rząd Millera, obniżając akcyzę i sprawiając, że wpływy z niej wzrosły. Powód był oczywisty: Polacy nie zaczęli więcej pić, tylko gigantyczny przemyt znacznie się zmniejszył. Rząd PiS nie pojmuje tego i wciąż kieruje się duchem niemal 40 lat liczącej, a wywodzącej się z PRL strategii gnębienia ludzi na tle alkoholowym. A owo gnębienie ani nie przynosi domniemanych korzyści w zdrowiu publicznym, ani finansowych. Przeciętnie polski/polska obywatel/ka (nie zapominajmy o paniach pijaczkach i alkoholiczkach, wszak równouprawnienie mamy) wypija 11,5 litra czystego spirytusu rocznie już od lat i wcale na tle Europy, a jeszcze bardziej świata, źle nie wypada. Co najmniej 10 europejskich nacji pije znacznie więcej niż my. Przoduje Europa pierwszej prędkości – Niemcy, Austria, Luksemburg, Belgia. Jeśli spożycie jest niby jakimś  problemem, to na pewno nie jest to polska specyfika, co usilnie starają się wmawiać nasi rodzimi eksperci od wychowywania nas i opiekowania się nami. Nieustająco domagają się podwyżek cen alkoholu. To, iż powinien być drogi, uznawane jest jako niepodlegający dyskusji dogmat. Wysoka cena ma ograniczać spożycie i związane z nim problemy. Może i tak, a może i nie. A może wysokie ceny mnożą tylko problemy i nieszczęścia, które towarzyszą nałogowemu piciu.

W PRL 15% dochodów budżetu pochodziło ze sprzedaży używek – tytoniu i alkoholu. Dziś państwo nie ma już monopolu, ale łupi jak może podatkami. Komuniści wyśrubowali ceny alkoholu do niebotycznych rozmiarów, kłamiąc, że chodzi o walkę z pijaństwem. Ta prymitywna i do dziś popularna metoda ograbiania ludzi pijących potęgowała tylko nieszczęścia związane z alkoholizmem. Pozbawiony kontroli i woli nałogowiec gotów był przepić całą pensję, że dla dzieciaków na buty nie starczało. Wynosił albo wynosiła z domu sprzęty, sprzedawał/a, a wszystkie pieniądze trafiały do kasy państwa. Zamiast przechlać np. ¼ zarobków, kosztem najbliższych przepijał/a wszystko, bo tak drogie było jego/jej uzależnienie. To państwo pozbawiało rodziny pijaków/pijaczek i alkoholików/alkoholiczek środków do życia. Niezależnie od ceny alkoholu, da się go wypić tylko określoną ilość – powiedzmy symboliczne pół litra na twarz w trakcie posiedzenia. Żeby nawet darmo dawali, to więcej przyjąć nie można. W kieszeni alkoholika/alkoholiczki mogły więc zostać pieniądze.

Możliwe, że wysoka cena w jakiś sposób ogranicza zasięg spożycia, ale bez wątpienia tylko mnoży kłopoty u tych, którzy z piciem mają rzeczywisty problem. Nie da się racjonalnie pogodzić tego, iż uznaje się alkoholizm za chorobę, a jednocześnie karać finansowo tych, którzy na nią zapadli. Do problemów zdrowotnych, rodzinnych, zawodowych dokłada się więc problemy ekonomiczne.

Być może należy się jednak pogodzić z tym, że używki są nieodłącznym towarzyszem życia współczesnych ludzi. Są odgromnikiem, neutralizatorem, dają szanse na ucieczkę od problemów, które inaczej kumulowałyby się i znajdowały ujście w jakichś gwałtownych reakcjach. Cały świat pije coraz więcej, więc być może to efekt narastającego stresu w skali globalnej. Coraz więcej jest chorych psychicznie, depresji, samobójstw. Coraz więcej ludzi żyje samotnie i w ciągłym napięciu. Teraz na to nakłada się zamykanie całych populacji, krajów, izolacja strach przed zarazą. Jakoś trzeba rozbrajać te ładunki wybuchowe, które w duszach i umysłach ludzi same się konstruują. Wyślemy 18 milionów ludzi na psychoterapie? Być może alkohol w ogóle pozwala jeszcze części ludzi jakoś egzystować. Są kultury, w których nie pije się wcale – np. muzułmańska. No umówmy się, szału nie ma. Tam, gdzie drastycznie ogranicza się dostęp do alkoholu – np. w Skandynawii, tam mamy do czynienia z piciem patologicznym – do spodu. Szwedzi za każdym razem jak odbijają flaszkę, to sprawiają wrażenie, jakby chcieli upić się na zapas.

Walka z piciem, czy używkami jest w gruncie rzeczy walką z ludzką naturą. Oczywiście jak wszystkim nałogom tak i alkoholowi towarzyszą patologie, których skala może stać się gigantycznym problemem dla całych społeczności, czy państw. Nic jednak nie wskazuje na to, że tak jest w Polsce. Czy dlatego, że picie wykończyło Inuitów, to teraz polskie państwo ma prowadzić tak restrykcyjną politykę wobec własnych obywateli? Jest coś niezwykle paternalistycznego, wręcz pogardliwego w podejściu do ludzi tych wszystkich urzędasów, rajców miejskich, którzy chcą kontrolować to, co obywatele robią ze swoim życiem. Od tego namolnego kaznodziejstwa flaki się w człowieku wykręcają. Wolny człowiek ma prawo przepić swe życie, zmarnować w dowolny wybrany przez siebie sposób.

Poglądy wyrażane przez blogerów publikujących dla WEI mogą nie być zgodne z oficjalnym stanowiskiem think-tanku.

Inne wpisy tego autora