Lubimy spektakularne wydarzenia. Ląduje wielki samolot, po schodach schodzi przywódca, kwiaty, dywany, czekające „bestie”… Tymczasem prawdziwa polityka dzieje się zwykle w miejscach zdecydowanie mniej eksponowanych. Po szczycie Biden–Putin zastanawialiśmy się, kto się spóźnił i dlaczego, i co znaczyły takie lub inne uśmiechy podczas konferencji prasowych. Generalnie ton był taki, że Putin bez wystarczających ustępstw otrzymał od prezydenta USA nominację na lidera niemal równorzędnego mocarstwa. No i oczywiście wieszano psy na Bidenie, za ustępstwa w sprawie Nord Streamu i inne rzekome koncesje na rzecz Moskwy.
Kiedy w poniedziałek (28 czerwca) odbyła się telekonferencja prezydenta Rosji z Xi Jingpingiem nie widziałem komentarzy. Obaj panowie zadbali zresztą, by poza uprzejmą wymianą powitań w językach partnerów zbyt wiele nie przedostało się do opinii publicznej. A dokładniej by przedostał się ogólnie optymistyczny komunikat o tym, że wzajemnie się lubią. Ogłosili także dumnie, że przedłużają umowę, na mocy której nie kierują wzajemnie na siebie swoich strategicznych pocisków atomowych. Biorąc pod uwagę, że w dziedzinie broni nuklearnej Chiny wciąż grają w jednej lidze z Francją i Wielką Brytanią, a nie z USA czy Rosją (mają 400 głowic wobec 6000 rosyjskich) to jest to raczej coś, co Rosjanie nazywają „pokazuchą” i niewiele więcej.
Komentując szczyt w Genewie, powiedziałem, że o jego rezultatach dowiemy się więcej dopiero po spotkaniu Putina z Xi i po wizycie prezydenta Ukrainy w Waszyngtonie. Spotkanie prezydentów Rosji i Chin zapowiadano na 16 lipca, czyli w 20. rocznicę podpisania traktatu o przyjaźni i współpracy. Chińscy eksperci sugerowali, że być może Putin przyjedzie jeszcze wcześniej, bo 1 lipca na stulecie chińskiej partii komunistycznej. Skończyło się tymczasem na rozmowie video, drugiej już w ciągu ostatnich miesięcy.
Poza ogólnym optymizmem i odnowieniem traktatu z rozmowy wynika, iż Putin musiał się tłumaczyć chińskiemu koledze z rozmów z Bidenem. Sam z kolei wedle agencji TASS przypomniał Chińczykom, że mają Rosji, a właściwie Sowietom wiele do zawdzięczenia. Putin zauważył, że w przeszłości Związek Radziecki „aktywnie wspierał chińskich komunistów w ich walce rewolucyjnej”, dostarczał znaczącej pomocy w rozwoju państwa we wczesnych latach nowych Chin. Podkreślił, że Rosja zachowuje pamięć o chwalebnych kartach wspólnej historii, a w Moskwie stworzono nawet specjalne muzeum poświęcone zjazdowi chińskich komunistów w roku 1928, gdy ich partia nie mogła legalnie działać.
Władimir Putin stwierdził, że współpraca Rosji i Chin „odgrywa stabilizującą rolę w sprawach międzynarodowych, w warunkach nasilającej się geopolitycznej turbulencji, łamania porozumień w dziedzinie kontroli nad zbrojeniami i zwiększającego się ryzyka konfliktów w różnych zakątkach świata”. Mocne? Tak. Ale za chwilę wyjaśnił, iż ma na myśli tak palące kwestie agendy międzynarodowej, jak pokojowe rozwiązanie konfliktu na Półwyspie Koreańskim, w Syrii, w Afganistanie czy przywrócenie irańskiego porozumienia nuklearnego. Do kluczowego dla Chin problemu Morza Południowochińskiego się nie odniósł. W komunikatach nie ma też mowy o kwestiach związanych z zagospodarowaniem i bezpieczeństwem obszaru Arktyki, do którego aspirują Chińczycy.
Podobne wrażenie można odnieść po wyprawie Nikołaja Patruszewa, uchodzącego za człowieka nr 2 w rosyjskiej strukturze władzy, do Mińska. Patruszew przyjechał robić porządki na Białorusi. Wygląda na to, że w rozmowie z Bidenem Putin uzyskał zapewnienie, iż Amerykanie nie będą się wtrącali do spraw wewnętrznych Białorusi, ale przyjmą z zadowoleniem przegonienie Łukaszenki, a za swoją „czerwoną linię” uważają stacjonowanie rosyjskich garnizonów w tym kraju. Szef rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, uważany skądinąd za jastrzębia, ma dopilnować, by interesy Moskwy były zabezpieczone, a równocześnie zadbać o zmniejszenie kosztów ponoszonych przez Rosję. Inaczej mówiąc, mniej represji, mniej prowokowania Zachodu i żadnej „wielowektorowej” polityki. A tak w ogóle, to potrzebna jest zmiana władzy. Jak się wydaje, taki był mniej więcej przekaz Patruszewa.
Powtórzę, że do oceny spotkania amerykańsko-rosyjskiego w Genewie potrzebne będzie jeszcze spojrzenie na to, co osiągnie prezydent Zełenski w Waszyngtonie. Ostatnia wypowiedź rosyjskiego prezydenta, który po ostrzelaniu brytyjskiego okrętu na Morzu Czarnym stwierdził, że „nawet gdybyśmy go zatopili, to by raczej nie wybuchła III wojna światowa” nie wróży dobrze.
Sekwencja wydarzeń od europejskiego tournée Bidena po rozmowę Putin–Xi pozwala wyciągnąć pewne wnioski dotyczące polityki USA i naszych w tym wszystkim interesów. Niewątpliwie nie mają racji ci, którzy rozdzierają szaty, że Putin „przekręcił” Bidena i jest jednoznacznym zwycięzcą po genewskim szczycie. Wydaje się, że jest wręcz odwrotnie. Amerykanie umiejętnie nakreślili swoje „czerwone linie” w polityce międzynarodowej. Pozwalając Putinowi rozpościerać dumnie pawi ogon, równocześnie ochłodzili relacje Rosji z Chinami (co jak się wydaje, było głównym celem spotkania dla strony amerykańskiej). W Europie Środkowej i Wschodniej USA na razie pozostaną, ale raczej w formule defensywnej, nie zabiegając o wzmocnienie swojej obecności i uznając szczególne ambicje Moskwy w odniesieniu do Białorusi i Ukrainy. Na szczycie NATO i spotkaniu G7 Amerykanie także promowali swoją agendę skierowaną przede wszystkim ku Chinom i obszarowi Arktyki. Jednocześnie mniej lub bardziej dawali do zrozumienia, że Europa powinna aktywniej dbać o swoje obszary sąsiedzkie. A Europa to w optyce Waszyngtonu ery Bidena przede wszystkim Berlin.
Demonstracyjna nieobecność przedstawicieli Rosji i Chin na spotkaniu ministerialnym G-20 gdzie pierwsze skrzypce grał jednak sekretarz Blinken także dowodzi, że dialog rosyjsko-amerykański dotyczy dość ograniczonych pól, a hasło „America is back” nie było tylko pustym sloganem.
Z punktu widzenia polskich interesów ten powrót Ameryki ma smak słodko-gorzki. Dobrze, że USA spowolniły proces oddalania się od Europy, ale pamiętam, jak 20 lat temu jeden z najważniejszych amerykańskich polityków powiedział mi: „my w Waszyngtonie nie zamierzamy zastanawiać się, czym się różni Słowacja od Słowenii albo Litwa od Łotwy. Chcemy zadzwonić do Warszawy i od was otrzymać informacje i rozwiązania problemów”. Otóż teraz będą dzwonić, ale do Berlina, a może i do Wilna.
Obraz polityki w naszym regionie Europy jest dość jasny. Rosja zyskała ograniczone prawo do realizowania swoich interesów na obszarze tzw. bliskiej zagranicy. USA gwarantują bezpieczeństwo członków NATO i częściową swobodę polityki ukraińskiej. Niemcy mają promesę na urządzanie Europy w formule niekonfrontacyjnej, o ile przyłączą się do polityki powstrzymywania Chin, a priorytetem jest odbudowa gospodarki po pandemii i – jak wynika z konkluzji po spotkaniu G-20 – koordynacja działań wobec Afryki.
– Afryka, Arktyka co nas to obchodzi?! – zakrzykną rodzimi statyści. Wydaje się jednak, że analiza zjawisk gospodarczych i politycznych dokonana w Waszyngtonie wskazuje na to, że „Zielony Ład” raczej prędzej niż później doprowadzi do zmniejszenia roli obecnie kształtujących politykę światową surowców: ropy i gazu na rzecz pierwiastków ziem rzadkich. Nord Stream 2 za 10 lat może stać się kością niezgody w relacjach Rosji i Niemiec, bo zacznie generować koszty zamiast zysków. Bliski Wschód będzie dla USA ważny wyłącznie w kontekście ochrony Izraela. Rosja popadnie w kolejną „smutę” wynikającą z jej zapóźnienia gospodarczego i uzależnienia od eksportu ropy i gazu. A Chiny trzeba powstrzymać, nawet prowokując ograniczoną wojnę konwencjonalną, bo za kilkanaście lat będzie na to za późno. Do powstrzymywania Chin będzie potrzebna aktywna polityka wobec Indii, a kluczowe surowce nowych technologii znajdują się w Afryce i na dalekiej północy.
Doskonałym narzędziem powstrzymywania Rosji i Chin jest polityka obrony wartości demokratycznych, więc USA będą naciskały na wzmocnienie roli „wspólnoty demokracji”.
Gwałtowna ewolucja polityki światowej powinna obudzić także elity polskie. Ostatnie wydarzenia dowodzą, że znaleźliśmy się na jej marginesie. Konieczne jest rozsądne odbudowanie relacji ze Stanami Zjednoczonymi i Niemcami. Ale by tego dokonać powinniśmy dysponować realnymi aktywami. Nie są nimi demonstracje ocieplenia z Pekinem, tylko rzeczywiste wpływy w Kijowie, Mińsku, nad Bałtykiem i w Grupie Wyszehradzkiej. Oraz, co oczywiste, stabilna gospodarka i zmodernizowana (nie na defilady) armia.