Ci wszyscy, którzy pamiętają wspaniałe czasy PRL-u wiedzą, że co roku w okolicach Bożego Narodzenia telewizyjni spikerzy z napięciem w głosie informowali o statku, który płynie z bratniej Kuby i wiezie pomarańcze. Latem, ci sami spikerzy z troską w głosie poszukiwali sznura do snopowiązałek. A niekiedy radośnie informowali, że komisja planowania w trosce o obywateli zdecydowała o obniżeniu ceny buraka pastewnego. Małe radości PRL-u były i takie, że można było wyjechać bez paszportu do bratniej NRD, a dobra władza zwiększała czasem (częściej zmniejszała) przydział dewiz, jaki można było nabyć na tzw. książeczkę walutową.
Dla pokolenia „40 minus” te opowieści brzmią trochę, jak bajki z czasów króla Łokietka. Zaraz, zaraz, jakie bajki? Oto co parę dni ministrowie Dworczyk i Niedzielski z błyskiem w oczach opowiadają, że właśnie w poniedziałek, no najpóźniej we wtorek, wjedzie do Polski kolejny transport 297 tysięcy szczepionek. Chwilę później w telewizyjnych programach informacyjnych słuchamy opowieści spikerów z natężonym napięciem w głosie informujących, jak to sznurek… pardon, szczepienia, mieszkańcy Warszawy mogą zaliczyć w Siedlcach czy Białymstoku, bo tam akurat dowieziono szczepionki. No, a za chwilę radość, bo dobry rząd pochylił się nad jakąś grupą społeczną i właśnie łaskawie pozwolił jej rejestrować się na szczepienia albo szczepić kolejnym typem szczepionki. Te rejestracje wyglądają trochę jak przedpłaty na kolorowy telewizor w świetlanych czasach Gierka.
Dowiadujemy się, że za chwilę w Europie będziemy mieli „paszporty szczepionkowe”. Jeżeli się zaszczepiłeś, to będziesz mógł wsiąść do samolotu, zarezerwować miejsce w hotelu i nawet przekroczyć granicę. To całkiem, jak z niesławnej pamięci, książeczka walutowa. W dobie rozszalałej socjalistycznej wolności lat siedemdziesiątych można było podróżować do bratnich krajów socjalistycznych z pieczątką w dowodzie osobistym. Ale trzeba było mieć przydział walut. Książeczka walutowa limitowała jakoś tę rzekomą wolność podróżowania, tak jak za chwilę będzie ją limitował paszport szczepionkowy.
Od razu dodam, że nie jestem antyszczepionkowcem, płaskoziemcą ani wyznawcą inwazji jaszczurów. Co więcej, o zgrozo uważam, że wirusy istnieją, a nie zostały wymyślone w niecnych celach przez Billa Gatesa. A nawet nie zamierzam się czepiać naszego – dość nieudolnego – rządu w sprawie szczepień. Po prostu przyglądając się szczepionkowemu szaleństwu – a trudno mu się nie przyglądać, gdy jest to właściwie jedyny temat mediów – zauważyłem, że dzięki pandemii osuwamy się w przyspieszonym tempie w objęcia czystego socjalizmu. Na dodatek w kwestii szczepionek jest to socjalizm czysty i dwupiętrowy. Poziom centralizacji decyzji, najpierw na szczeblu Komisji Europejskiej, a potem na szczeblu rządów, gwarantuje jedno. Jeśli coś może pójść nie tak, jak trzeba (a przy skali operacji jest to nieuniknione) to błąd będzie miał rozmiary gigantycznego tsunami. Zamiast decentralizacji procedury szczepień mamy centralne planowanie, które prowadzi do absurdów w rodzaju autobusów Warszawiaków wożonych na szczepienie do Białegostoku czy opowieści znajomych zwiedzających przeróżne miasta i miasteczka w celu szczepienia.
Na dodatek sam akurat nie mogę narzekać, bo zaszczepiłem się już dawno – z puli nauczycieli akademickich – w punkcie szczepień położonym 150 metrów od domu i spędziwszy w kolejce kilkanaście minut. Jedyną słabością tej operacji było poczucie, że w gronie szczepionych osób jestem jednym z najstarszych, bo większość kolejki stanowili ludzie w okolicach 30. roku życia.
Pewnie każdy z nas ma znajomych, którzy zaszczepili się, pojechawszy do mitycznego Rzeszowa lub Białegostoku, bo dowiedzieli się z Facebooka, czy innego medium społecznościowego, że tam właśnie są „wolne” szczepionki. No, ale taki jest urok socjalizmu, że ma liczne luki w systemie. Skądinąd, tylko dlatego można było jakoś w tym systemie przeżyć.
Ale inwazja socjalizmu nie jest wynikiem pandemii. Ta ją tylko przyspieszyła i wzmocniła. Niestety współczesne państwo jest żarłocznym molochem, żywiącym się naszą wolnością i naszymi podatkami. W zamian to państwo funduje nam nieustanne seanse strachu. Mieliśmy histerię antyterrorystyczną, która zaowocowała boomem dla producentów bramek kontrolnych, „prześwietlaczy” lotniskowych i rozpanoszeniem się wszelakiej kontroli podróżnych. Nie tylko podróżnych, bo trudno wejść do jakiejkolwiek instytucji czy to państwowej, czy korporacji bez upokarzającej kontroli. Miliony kamer obserwują nas na każdym kroku, podobno dla naszego bezpieczeństwa. Zagrożenie terrorystyczne znacząco się zmniejszyło – ale instrumenty kontroli pozostały. I poddajemy się im już kompletnie bezrefleksyjnie.
Kierowca, który chciałby prawidłowo odczytać wszystkie znaki drogowe, najpewniej trafiłby do domu wariatów po kilku godzinach. Ale słyszymy nieustanne apele o dalsze mnożenie nakazów i zakazów. Zabudowujemy miasta setkami tysięcy słupków. W efekcie, co rano mogę na przykład oglądać absurdalny spektakl – do kiosku z zieleniną przyjeżdża towar, ale że rzeczony kiosk (podobnie jak sąsiednia piekarnia), oddzielony jest od jezdni barierą żeliwnych słupków, to ciężarówka z zaopatrzeniem staje na jezdni, a właściciele manewrują wózkiem przewożącym towar po ruchliwej jezdni, wożąc po kilka skrzynek towaru. To samo, tylko odrobinę wcześniej robią właściciele piekarni.
Myślenie socjalistyczne opiera się na prostym założeniu. Decyzję podejmować należy centralnie, tak by uszczęśliwić wszystkich. A najlepiej się uszczęśliwia, zakazując tego, co komukolwiek przeszkadza. Najnowszy pomysł władz Warszawy, by zakazać palenia papierosów na balkonach, jest tego znakomitym przykładem. Oczywiście to tylko troska o niemowlę, któremu wredny sąsiad – tu obrazek: niewinna dziecina w różowym beciku i typ o ponurej mordzie w podkoszulku i z petem przyklejonym do wargi – dmucha z balkonu do okna dymem. Tak jak słupki zapewniają swobodną komunikację mamie z wózeczkiem, a zwężenie jezdni pozwala spacerować po szerokim chodniku małżeństwu uroczych staruszków. Realia tymczasem są takie, że niemowlak o wiele częściej będzie się wędził w domu, bo mama czy tata nie mogąc palić na balkonie, będą palili papierosy w domu, a mili staruszkowie połamią nogi, pędząc przez pięćdziesięciometrowy chodnik do zamówionej taksówki, poganiani wściekłym trąbieniem kierowców, którym czekający taksówkarz blokuje przejazd na jednopasmowej drodze.
Inwazja państwowego socjalizmu prowadzi do jednego skutku – czy jest to lotnisko w Chicago, czy centrum szczepionkowe w Rzeszowie, czy opatrzona dumnym znakiem „30” uliczka w Kłaju – leczy z myślenia i odpowiedzialności, produkując roszczeniowego półniewolnika.
Przeróżne regulacje pandemiczne, z entuzjazmem przyjmowane przez obywateli, powinny nas skłaniać do najwyższej czujności. Nie liczmy, że kiedy pandemia się skończy, to nasze dawne swobody automatycznie powrócą. Państwowy moloch przyzwyczaiwszy się do tego, że z dnia na dzień może decyzją podrzędnego urzędnika pozamykać hotele, restauracje czy lasy, znajdzie dziesiątki powodów, żeby podobne decyzje podejmować przy innych okazjach. Przejąwszy samorządowe czy prywatne szpitale, już ich nie odda. Na dodatek każdego dnia przyzwyczaja obywateli, że o tym czy jutro mogą iść do fryzjera, dowiadują się ze światłych konferencji pana ministra albo premiera. Jednego dnia będziemy chodzili w maseczkach (na świeżym powietrzu dość absurdalnych), a wkrótce dowiemy się, że mamy nosić kapturki na głowach, bo w szkole nr 2 w Pcimiu wybuchła epidemia wszawicy. Oczywiście wszystko to dla naszego dobra i bezpieczeństwa.
100 tysięcy ofiar pandemii to liczba przerażająca. Zgoda. Przyjdzie, miejmy nadzieję, czas byśmy się dowiedzieli, ile jest wśród nich ofiar niewydolnego centralnego planowania. Niektórzy demografowie mówią, że podobna nadumieralność była w Polsce we wrześniu 1939 r. Z wiadomych powodów. Ale pozwolę sobie przypomnieć, skąd wzięły się ówczesne ofiary. Otóż nasi przodkowie zdecydowali się poświęcić życie, walcząc o wolność. My tymczasem liczymy ofiary, jednocześnie z wolności rezygnując.