W ciągu kilku dni w polityce międzynarodowej zapachniało prochem. Wydaje się, że mocarstwa światowe i regionalne coraz poważniej biorą pod uwagę zagrożenie realnym konfliktem zbrojnym. Prezentując założenia brytyjskiej polityki bezpieczeństwa, premier Johnson stwierdził, że Chiny i Rosja są postrzegane przez Londyn jako zagrożenie. A następnie zapowiedział, że zamiast planowanej redukcji Wielka Brytania zwiększy ilość posiadanych głowic nuklearnych. Mniej więcej w tym samym czasie prezydent USA Joe Biden w wywiadzie dla telewizji ABC nazwał Władimira Putina „mordercą” i zapowiedział wyciągnięcie przez Stany Zjednoczone „konsekwencji” wobec Rosji za ingerencję w amerykańskie wybory. Kolejne państwo atomowe – Korea Północna ogłosiło, że USA są jej śmiertelnym wrogiem, a Pyongyang nie myśli o jakichkolwiek ustępstwach wobec Ameryki. Same Stany Zjednoczone po blisko dwudziestu pięciu latach przerwy ponownie zaczną uzbrajać okręty podwodne w pociski woda–woda UGM-84 Harpoon. USA podjęły też decyzję o przystosowaniu rakiet Tomahawk do zwalczania okrętów. Inaczej mówiąc, Amerykanie na serio szykują się do możliwej wojny na morzu. Przede wszystkim w perspektywie zagrożenia chińską inwazją na Tajwan.
Kontynuując, Indie zmierzają w szybkim tempie do odwrócenia sojuszy. Dotychczas ściśle współpracujące z Rosją w dziedzinie wojskowej zaczynają zwracać się ku Stanom Zjednoczonym. Tradycyjnie napięte relacje Hindusów z Pakistanem zderzają się z coraz silniejszą współpracą Pakistanu z Chinami. A Rosja także zaczyna zwracać się w stronę tego duetu. Indii nie zaproszono na organizowaną przez Rosjan konferencję w sprawie przyszłości Afganistanu. Delhi zaś ma w Kabulu rozbudowane interesy zainwestowało tam ponad 3 mld dolarów i nie zamierza dopuścić do tego, by Afganistan stał się częścią chińsko-pakistańskiej osi. Turcja zaczyna przebąkiwać, że broń atomowa jej się po prostu należy (i demonstracyjnie zacieśnia więzi z właścicielami jedynej islamskiej bomby, czyli Pakistanem). Nie wydaje się, by z marzeń o własnym arsenale atomowym zrezygnował Iran, coraz mocniej skłócony z Turkami.
No dobrze. Czytelnik może zadać pytanie, co go obchodzi problem udziału Indii w konferencji o Afganistanie albo koreańska bomba atomowa. Teoretycznie niewiele, ale ostatnie kilka miesięcy przyniosło dowody na to, że polityka międzynarodowa jest w istocie polityką globalną. Znany amerykański analityk rosyjskiego pochodzenia Leon Aron z American Enterprise Institute ogłosił artykuł prognozujący rosyjską agresję na Państwa Bałtyckie. A że głównym czynnikiem powstrzymywania agresywnych ambicji Moskwy w Regionie są USA, to gwałtowne zaostrzenie relacji pomiędzy tymi państwami (bo po wypowiedzi prezydenta Bidena Rosja w trybie natychmiastowym odwołała „na konsultacje” swojego ambasadora w Waszyngtonie) nie wróży dobrze procesowi negocjacyjnemu i generalnie spokojowi w Europie Środkowej i Wschodniej.
Oczywiście artykuł Arona ostrzegający przed zagrożeniem wojennym spotkał się z polemikami mówiącymi, że w świecie nasyconym bronią atomową pełnowymiarowy konflikt zbrojny jest po prostu niemożliwy. Sam Aron zresztą sugeruje, że Rosja podejmie wobec któregoś z Państw Bałtyckich działania o charakterze wojny hybrydowej podobnie, jak wcześniej na Ukrainie czy w Gruzji. Ale polemiki z jego publikacją przypomniały mi dyskusje toczące się przed I wojną światową. Wówczas także wydano kilkanaście książek dowodzących, iż wobec powszechnych powiązań gospodarczych oraz niezwykłej śmiercionośności nowych rodzajów broni, wojna jest po prostu niemożliwa. Najgłośniejsza z takich książek ukazała się w roku 1913.
Sytuacja współczesna przypomina nieco Europę u progu I wojny światowej. Miejsce Austro-Węgier – mocarstwa tracącego siły i znaczenie, rekompensującego to bardzo agresywną polityką – zajmuje Rosja. W roli ówczesnych Niemiec błyskawicznie się rozwijających i czujących, że porządek międzynarodowy je blokuje i ogranicza, są Chiny, a miejsce dominującego mocarstwa światowego, którym była wówczas Wielka Brytania, zajmują Stany Zjednoczone. Starają się bronić status quo – najchętniej cudzymi rękoma.
Rzecz jasna wszelkie analogie historyczne bywają zawodne. Niemniej zmiana atmosfery międzynarodowej, a zwłaszcza akceptacja argumentu siły w polityce wydaje się oczywista. Podobnie jak oswojenie się z bronią atomową. Nie powstają już wielkie antyutopie takie jak głośny „Ostatni Brzeg” z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zamiast tego stratedzy obliczają efektywność użycia taktycznej broni jądrowej i możliwość lokalizacji konfliktu nuklearnego.
Ryzyko wojny rośnie – wojny z udziałem mocarstw. Potencjalne punkty wybuchowe to Morze Południowochińskie, Europa Środkowa i – tradycyjnie – szeroki Bliski Wschód. Wypada więc porzucić mrzonki o końcu historii i podjąć działania, które na wypadek wielkiego konfliktu ochronią polskie interesy.