Co Naczelnik myśli o gospodarce

Doceniasz tę treść?

Naczelnik jest ostatnio bardzo rozmowny. Skąd ta nagła otwartość na media inne niż te ze ścisłego kręgu dworskiego się wzięła – pozostawiam na boku, bo nie o tym tu teraz mowa. Warto natomiast przyjrzeć się paru charakterystycznym fragmentom wywiadów z Jarosławem Kaczyńskim. Te wywiady niestety nie wnikają w istotę przekonań Kaczyńskiego, dotyczą jedynie spraw czysto taktycznych – ale też trudno mieć o to pretensję, bo przeprowadzają je niusowi dziennikarze. Poważnej i głębszej rozmowy Naczelnika z dziennikarzem, który nie biłby mu pokłonów, niestety bardzo już dawno nie było. I pewnie długo nie będzie.

W tych rozmowach Kaczyński odnosi się kilkakrotnie, acz mocno skrótowo, do spraw gospodarczych, w tym podatkowych. Przyjrzyjmy się paru takim fragmentom.

Oto w Interii Kaczyński ciepło wyraża się o lewicowej wizji gospodarki i społeczeństwa w wymiarze socjalnym. Mówi o Adrianie Zandbergu:

Ale przyznaję, że pewne fragmenty jego wystąpień odnoszące się do społecznych kwestii są warte dyskusji. Tak jak cała poważna część lewicowej narracji. Mam na myśli rozważania nad sytuacją społeczną, kwestiami socjalnymi, a nie absurdalne pytania, czy o kobietach trzeba mówić per „osoby z macicami”. Niemniej jednak na odcinku polityki społecznej i nierówności – byliśmy tu pierwsi z diagnozami. Chociaż uczciwie przyznam, że po stronie Lewicy są ciekawe i inspirujące głosy. Niektóre z nich, jak diagnoza Adama Leszczyńskiego – że niektóre przedsiębiorstwa przypominają folwarki pańszczyźniane, są prawdziwe. W XVII wieku rzeczywiście była wiedza i podręczniki, jak bardziej wydajnie uprawiać rolę, ale nie było na to popytu. Był popyt na eksploatację chłopa pańszczyźnianego. Pewne analogie istnieją do dziś.

Adam Leszczyński to jeden z najagresywniejszych lewicowych publicystów młodszego pokolenia, wywodzący się z kręgu „Gazety Wyborczej”. Jak zdecydowana większość z nich, gospodarkę rynkową traktuje jako zło konieczne. Atencja, z jaką o jego tekstach wypowiada się prezes PiS, jest charakterystyczna, ale też niezaskakująca. Nie jest żadnym odkryciem, że PiS jest partią lewicową i w związku z tym trudno, by kontestowało lewicowy program gospodarczy innego ugrupowania. Cała narracja Polskiego Ładu opiera się przecież na łzawej socjalistycznej opowieści o podejrzanych bogaczach, których trzeba zmusić, by podzielili się pieniędzmi z uboższymi i dokona tego właśnie obecnie rządząca partia.

Próbowałem przy tej okazji znaleźć jakąkolwiek wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, w której komentowałby, z przynajmniej częściową aprobatą, tezy któregokolwiek z klasyków liberalizmu gospodarczego: Adama Smitha, Fryderyka von Hayeka, Ludwiga von Misesa, Miltona Friedmana, Henry’ego Hazlitta, Frédérika Bastiata – nie znalazłem. Można sobie właściwie postawić pytanie, czy prezes PiS kiedykolwiek po ich pisma sięgnął. (Stefan Sękowski podpowiedział mi, że Kaczyński swego czasu wypowiadał się o poglądach Mirosława Dzielskiego – z dezaprobatą.)

Kolejny znaczący fragment z tej samej rozmowy brzmi:

Zapewniam panów, że w ogromnej większości Polski pensja na poziomie 1213 tysięcy złotych brutto uchodzi za bardzo wysoką. […] Natomiast nad tymi, którzy mają 15 czy 20 tysięcy nie litowałbym się przesadnie, ponieważ te ich straty będą naprawdę niewielkie. Poważne sumy zapłacą ci, którzy zarabiają w okolicach pół miliona rocznie. A chodzi nam o system, w którym są elementy sprawiedliwości.

Jest tu kilka ciekawych akcentów. Po pierwsze – Kaczyński, komentując zarobki mieszczące się w górnej części skali przychodów, nie odnosi się do żadnej konkretnej kategorii. Nie mówi nawet o tym, jaka część Polaków zarabia takie pieniądze, nie wspominając już o umieszczeniu tych wynagrodzeń w kontekście danego obszaru w kraju czy możliwości, jakie dają. Stwierdza jedynie, że takie wynagrodzenie „uchodzi” za bardzo wysokie. To sformułowanie sygnalizuje, jakie są faktyczne motywacje podejmowanych przez PiS decyzji. Nie idzie tu o nic poza dającą głosy reakcją na społeczną percepcję sytuacji finansowej określonych grup. O to, żeby zarabiający mniej mogli mieć – przepraszam za dosadność – mściwą satysfakcję, że wreszcie po tyłku dostali ci lepiej uposażeni. To nie jest, wbrew pozorom, zbyt prosta interpretacja Polskiego Ładu – na tym właśnie opiera się ta opowieść. Jak wszystkie duże programy w historii polityki, Polski Ład jest pewną opowieścią, a tu PiS opowiada o tym, o czym umie opowiadać najpiękniej, czyli o tym, jak władza zabawi się w Janosika. To się sprzedaje.

Kaczyński używa tu zapewne świadomie języka nasyconego emocjami zamiast czysto opisowego. „Nie litowałbym się” – powiada, tak jakby tworzenie polityki finansowej miało opierać się nie na twardych rachunkach i niezmiennych prawach ekonomii, ale na jakichś resentymentach.

Pojawia się wreszcie pojęcie sprawiedliwości. Nikt z prezesem PiS od dawna nie miał okazji wejść w polemikę czy choćby wypytać go dokładnie, jak on tę „sprawiedliwość” rozumie i dlaczego uważa, że wyrównywanie sytuacji materialnej ludzi ma być celem samym w sobie. Tak przynajmniej wynika z jego wypowiedzi. Tymczasem równość absolutnie nie powinna być celem autonomicznym, a nierówności nie zawsze są złe. Szkoda, że nikt Kaczyńskiego nie zmusił podczas wywiadu, aby to zagadnienie pogłębił i wyjaśnił pełniej swój punkt widzenia.

Teraz zerknijmy do „Wprost”. Kaczyński oznajmia:

Nie przeszkadza mi miliarder, który 30, 40 lat temu coś miał za uszami, ale inwestuje w Polsce, dobrze dysponuje pieniędzmi, płaci w kraju podatki. Niektórzy miliarderzy może nie wzbudzają we mnie sympatii, ale trzeba się pogodzić, że w gospodarce wolnorynkowej tacy będą.

Pytanie brzmi, co to znaczy, zdaniem Naczelnika, dobrze dysponować pieniędzmi. Tego niestety Jarosław Kaczyński nie wyjaśnia. Stwierdza za to, że z istnieniem również tych niebudzących sympatii miliarderów trzeba się pogodzić w gospodarce wolnorynkowej (inna sprawa, że nasza gospodarka w pełni wolnorynkowa nie jest już od dawna). Pobrzmiewa w tym stwierdzeniu szczery żal, że nie da się tej sprawy jakoś załatwić, że nie można się tych miliarderów jakoś pozbyć bez całkowitego odejścia od wolnego rynku. Co za szkoda.

I wreszcie mój ulubiony fragment o nadchodzącej Wiekopomnej Inwestycji Narodowej:

Ale za chwilę będziemy głosować nad ustawą, która pozwoli nam wybudować fabrykę samochodów elektrycznych w Jaworznie. Czy ona będzie produkowała milion aut? Jeżeli będzie zapotrzebowanie na milion, to będzie ich tyle.

Czego my tu nie mamy! Przede wszystkim – świadectwo całkowitego oderwania Naczelnika od realiów rynkowych. Niestety, skutkujące wyrzuceniem w błoto 5 mld zł. Izera, czyli polskie autko na baterie, to przykład magicznego etatystycznego myślenia najgorszego rodzaju: zrobi się ustawę, postawi fabrykę (sam jej koszt to szacunkowo 2 mld zł, pewnie wyjdzie więcej) i – będzie sukces. Tymczasem nikt, włącznie z osobami zaangażowanymi w ten projekt, nie przedstawił żadnych realistycznych szacunków, które pokazywałyby, dlaczego polskie auto na baterię (polskie zresztą właściwie tylko z nazwy i miejsca produkcji, bo w kluczowych układach oparte na niepolskich technologiach) miałoby mieć jakiekolwiek szanse na rynku doskonale już obsadzonym przez producentów, pracujących nad tą samą technologią od wielu lat. Izera, zwana złośliwie Mizerą, nie ma kompletnie nic, co by ją wyróżniało – z przewidywaną ceną włącznie. Będzie jeszcze jednym bateryjnym samochodzikiem, tyle że od nieznanego i niebudzącego zaufania producenta. I może dlatego pojawia się dziwaczna koncepcja, że ma to być samochód „wynajmowany”, a nie kupowany.

Skończy się na tym, że z obowiązku będą to auto kupowały urzędy państwowe, a może kiedyś do tych, którzy zdecydowali o wywaleniu pieniędzy na ten absurd, zapuka nawet prokurator. Czego im szczerze życzę.

Nie będę tu powtarzał ogólnych wątpliwości, dotyczących aut na baterię, o których Naczelnik nie ma zapewne pojęcia. Nie wie tym bardziej, iż istnieje alternatywna przyszłościowa technologia – i to niejedna – wobec samochodów na baterię (mamy bowiem ogniwa paliwowe, a więc wodór, ale toczą się też prace nad silnikiem tłokowym, lecz spalającym również wodór, a nie benzynę). Generalny problem polega na tym, że Zachód w swoim obłąkańczym pędzie do eliminacji tradycyjnej motoryzacji postawił na najgorszą możliwą, najmniej praktyczną technologię, która z dużym prawdopodobieństwem okaże się ślepą uliczką. Nasz dodatkowy problem leży w tym, że na mało obiecującą produkcję w tej właśnie technologii wywalamy publiczne pieniądze.

Podejście Jarosława Kaczyńskiego do gospodarki, biznesu, przedsiębiorców jest znane od dawna i jasne dla wszystkich, którzy obserwują jego polityczną karierę. Faktem jest natomiast, że prezes PiS od dość dawna mówi o tym wszystkim jedynie pośrednio, półsłówkami, na około – tak, aby nie dać bezpośredniego pretekstu do postawienia mu zarzutów, które mnie jednak jako publicyście stawiać wolno, bo wolno mi czytać pomiędzy wierszami.

Kaczyński przyjmuje mianowicie funkcjonowanie wolnego rynku, choćby w ograniczonym zakresie, jako nieprzyjemną konieczność. Będąc jednak zagorzałym etatystą – przede wszystkim w sensie czysto politycznym, bo gospodarka sama w sobie ma dla niego znaczenie absolutnie drugorzędne, nie rozumie jej i uważa za narzędzie do realizacji celu, jakim jest polityczna dominacja – zmierza do podporządkowania państwu jak największej części życia gospodarczego. Do przedsiębiorców Kaczyński odnosi się z najwyższą nieufnością, a już w szczególności do tych, którym się bardziej udało. Tych domyślnie przyporządkowuje do grupy należących do „układu” (kto jeszcze pamięta ten termin, po który politycy PiS co chwila sięgali w pierwszej dekadzie XXI w.?), chyba że uda im się przekonać go, że należą do „patriotów” i właściwie chcą nie tyle robić pieniądze, co pracować dla dobra partii – co dla Kaczyńskiego jest tożsame z działaniem dla dobra Polski.

Po blisko sześciu latach rządzenia Polską o podejściu najważniejszego w naszym kraju polityka do kwestii fundamentalnych można całkiem sporo powiedzieć, nawet jeżeli on sam się na ten temat wypowiada niechętnie i oszczędnie. Kaczyński jest maniakiem kontroli. Gospodarka wolnorynkowa, ludzie robiący przyzwoite pieniądze dzięki swoim pomysłom i umiejętnościom oraz bez uzależnienia od władzy – oczywiście tej słusznej władzy – są dla niego problemem nie dlatego, że strasznie przejął się Pikettym czy przesiąkł ideałami PPS-u (aczkolwiek, pamiętajmy, jak powiedział premier Morawiecki – „robotnicza myśl socjalistyczna jest w filozofii PiS głęboko obecna”). Główną, a może w ogóle jedyną motywacją Kaczyńskiego jest chęć kontroli, a ludzie pracujący swobodnie na własnym, mający poczucie sprawczości i godności, wynikające z własnych osiągnięć, są do kontrolowania trudni.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną