Czego nie rozumie Piotr Wójcik, czyli kto tu kłamie

Doceniasz tę treść?

Przywykłem, że lewica, dla której kwestia klimatu ma wymiar religijny, jest zachwycona każdym zaostrzeniem kryteriów w tej kwestii. Kiedy jednak ktoś oskarża mnie o kłamstwo – jak to zrobił Piotr Wójcik na portalu Krytyki Politycznej – nie sposób się do tego nie odnieść. Wójcik (swoją drogą ekumenicznie szerzący idee socjalistyczne od KryPola po „Tygodnik Solidarność”) jest zachwycony planem Fit For 55, co nie jest zaskoczeniem. W tekście skupił się na kwestii poszerzenia systemu handlu emisjami.

Najkrócej tezę Wójcika można streścić tak: Warzecha kłamie, bo pieniądze z aukcji zezwoleń na emisje CO2 trafiają również do polskiego budżetu i będą wydane na wspaniałe, zielone inwestycje, więc nikt nas tu nie okrada. Wójcik entuzjazmuje się: Co więcej, część wpływów z opłat za emisje pobieranych przez państwa członkowskie zasili utworzony właśnie Fundusz Modernizacyjny. W latach 2021–2030 ma do niego trafić 14 mld euro ze sprzedaży uprawnień w ramach systemu EU ETS. Środki te popłyną jedynie do 10 najbiedniejszych państw UE, czyli także Polski. Nasz kraj otrzyma z niego aż 43 proc. tej puli, które zostaną przeznaczone na inwestycje ograniczające eksploatację zasobów nieodnawialnych. Tak więc Fundusz Modernizacyjny to dodatkowy kanał, którym popłyną do Polski środki z handlu prawami do emisji.

Policzmy: 14 mld euro to ok. 64 mld zł. 43 proc. z 64 mld to raptem 27 mld zł. W zestawieniu z szacowanymi kosztami zielonej reformy, przewyższającymi w Polsce bilion złotych, to nawet nie grosze – to ułamki groszy. Być może Wójcikowi umknął niedawny raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego, który oszacował koszty włączenia do systemu ETS transportu oraz budynków mieszkalnych (ich ogrzewanie ma również podlegać pod system handlu emisjami). Liczby podnoszą włosy na głowie. Łączny koszt dla unijnych gospodarstw domowych w latach 2025–2040 ma wynieść – uwaga! – ponad 1,1 biliona euro! Wzrost kosztów energii dla najuboższych 20 proc. polskich gospodarstw domowych to 108 proc., a w całej UE – 50 proc., gdy zaś idzie o koszt związany z objęciem systemem transportu – 44 proc. Można tu jedynie wyrazić zdziwienie, że lewicowy publicysta Wójcik pozostaje całkowicie niewrażliwy na to, że zielona strategia Komisji Europejskiej najpotężniej uderzy w najuboższych. Cóż, widocznie zielona religia jest ważniejsza niż wrażliwość społeczna. Dobrze wiedzieć.

Wójcik powiela dziecinną wizję, charakterystyczną dla entuzjastów FF55: może gdzieś tam będzie drożej, ale te pieniądze pozostaną w systemie, wracając do budżetu i stworzy się za nie „zieloną” alternatywę dla dotychczasowych „brudnych” przedsięwzięć. Słowem – cudowna gra o sumie zerowej, istne zielone gospodarcze perpetuum mobile. Problem w tym, że to tak nie działa. A dlaczego nie działa, pokazywał znakomicie na przykładzie polskich komunalnych ciepłowni poseł Solidarnej Polski Janusz Kowalski. Otóż w teorii system ETS ma stymulować zamianę dotychczasowych mechanizmów na bardziej „ekologiczne”. Taka zamiana wymaga jednak zainwestowania sporych pieniędzy. Problem w tym, że lokalne ciepłownie tych pieniędzy nie mają, bo… muszą opłacać na bieżąco emisje CO2. A przypomnijmy, że cena uprawnień nie spada już poniżej 50 euro za tonę.

Trzeba być kompletnym ekonomicznym analfabetą, żeby wyobrażać sobie, że taki mechanizm spowoduje automatyczną i płynną zamianę z „brudnego” na „zielone”. Jeśli ludzie będą musieli nagle zacząć płacić o 100 proc. więcej za energię, najzwyczajniej nie będą mieli pieniędzy, żeby np. dokonać termomodernizacji swojego budynku. A tym mniej będą ich mieli, im większej inwestycji taki budynek będzie wymagał, bo tym więcej będą musieli płacić na bieżąco. Nie mówiąc już o tym, że obłożenie transportu drogowego systemem ETS będzie oznaczało ogólny wzrost cen, a więc wzrost inflacji, czyli postępujący spadek siły nabywczej polskich wynagrodzeń.

Istotą systemu EU ETS jest, że jest to kolejne, dodatkowe obciążenie, którego celem – czego Wójcik chyba nie rozumie – jest „ukaranie” użytkownika danej technologii za to, że jej używa. To nie jest system finansowo neutralny, szczególnie że pula uprawnień ma być stopniowo zmniejszania w nowych dziedzinach, które ma objąć, podobnie jak to się dzieje teraz. Na tym systemie nikt nie zarabia i nikt nie robi się od niego bogatszy, bo nie taki jest jego cel. To w gruncie rzeczy system restrykcyjnych kar, których wysokości nie wyznacza ani żaden czynnik rynkowy, ani żadna realna fiskalna potrzeba finansowa, ale zgrubna kalkulacja, jak dużą karę trzeba nałożyć na użytkownika, żeby zniechęcił się do danego rozwiązania.

Wójcik oznajmia, że coś na kształt systemu ETS uruchamiają Chiny (w bardzo ograniczonym zakresie), że mają je Kanada, Australia, Kalifornia czy stan Waszyngton. Po czym stwierdza: „Systemy opodatkowywania emisji dwutlenku węgla już niedługo będą normą, która przestanie kogokolwiek dziwić – dyskutowana będzie za to skala obciążeń, ich zakres oraz niezbędne wsparcie dla gospodarstw domowych, by koszty transformacji energetycznej ponieśli najzamożniejsi, a nie ubodzy”.

Po raz nie wiem już który muszę przypomnieć, że z faktu, iż jakieś rozwiązanie zostaje gdzieś przyjęte, a nawet, że jest powszechne, nijak nie wynika, że jest dobre i słuszne. Jakie są motywacje podążania drogą klimatyzmu, analizowałem w wielu tekstach, więc nie będę swoich tez tutaj powtarzał. U końca tych rozważań zawsze jest ten sam wniosek: w imię czysto hipotetycznego celu, w obliczu czysto hipotetycznego zagrożenia, w dodatku definiowanego czysto politycznie, a nie naukowo, narzuca się na obywateli bezprecedensowe obciążenia, które w części państw – w tym w Polsce – będą skutkowały nie tylko pauperyzacją ogromnych grup ludzi, ale też dramatycznym pogorszeniem konkurencyjności całej gospodarki. Tymczasem rezultaty są niepewne, trudno mierzalne i bez żadnych wątpliwości ogromnie odsunięte w czasie.

Warto zwrócić uwagę na ostatnie słowa cytowanego wyżej akapitu z tekstu Wójcika: „…by koszty transformacji energetycznej ponieśli najzamożniejsi, a nie ubodzy”. Co to w praktyce w polskich warunkach musi oznaczać? To jasne: dalsze, tym razem już naprawdę drastyczne równanie w dół. Żeby zapobiec pogorszeniu sytuacji najuboższych, państwo musiałoby uruchomić kolejny program agresywnej redystrybucji, w ramach którego kolejny raz poszkodowani zostaliby przedsiębiorcy i klasa średnia – jeśli jeszcze jakaś by wtedy istniała.

Powtórzę zatem to, co pisałem w swoim tekście na blogu WEI nie tak dawno: FF55 to już czyste klimatystyczne szaleństwo. To program tak skrajnie szkodliwy dla Polski i polskich obywateli, że jedynym sensownym wyjściem wydaje się odrzucenie go w całości – co niestety w obecnej politycznej sytuacji Polski nie jest już możliwe. Jeśli jednak nie uda się nam zablokować jego najgorszych elementów, nas i nasze dzieci czekają dekady ubóstwa, przy których pierwsze dwa dziesięciolecia XXI w. będą się jawić jako czas złotej prosperity.

Na koniec warto panu Wójcikowi zadedykować najnowszy sondaż, dotyczący Polexitu. W badaniu SW Research dla „Rzeczpospolitej” za opuszczeniem UE opowiedziało się aż 17 proc., a ponad 20 proc. nie miało zdania. Przeciw było trochę ponad 62 proc. Twardym zwolennikom pozostawania Polski w Unii te wyniki powinny podnieść ciśnienie. Szczególnie że pojawiają się, gdy daleko jeszcze do wprowadzenia któregoś z elementów pakietu FF55. Jeśli ktoś sądzi, że pierwszy wskaźnik nie pójdzie gwałtownie w górę, gdy rachunki za energię podskoczą ludziom o sto procent z powodu unijnych klimatystycznych obsesji, to może się bardzo zdziwić.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną