„To jest właśnie ruski ład!” – zagrzmiał Donald Tusk podczas swojego wirtualnego spotkania na żywo z sympatykami. Przewodniczący PO skomentował w ten sposób tezę postawioną w programie „Polska do rzeczy” Pawła Lisickiego i Rafała Ziemkiewicza, pojawiającym się cyklicznie na portalu naszego tygodnika. Publicyści stwierdzili, odnosząc się do najnowszego sporu pomiędzy Polską a TSUE, że mówiąc o zachowaniu przez nasz kraj suwerenności nie można zarazem unikać rozważania wariantu Polexitu.
Tuskowi trzeba wytknąć nieuczciwość i zarazem pochwalić uczciwość w innej kwestii. W swojej wypowiedzi kompletnie bezpodstawnie uznał tygodnik „Do Rzeczy” za „rzecznika medialnego” rządu Morawieckiego i Kaczyńskiego, co jest oczywistą bzdurą i wie to każdy czytelnik naszego pisma – a pewnie i sam Tusk. Uczciwie natomiast, mówiąc o możliwości Polexitu, przewodniczący PO powiedział o PiS, że może do tego doprowadzić ich polityka, „…nawet jeśli sami tego nie chcą”. A tak jest faktycznie – PiS nigdy tego nie chciało i nie chce. Zresztą jedyną poważną partią, która oficjalnie w Polsce taką możliwość uwzględnia, jest Konfederacja.
Na swoim Facebooku Cezary Kaźmierczak przypomniał wideokomentarz sprzed trzech lat, nagrany wspólnie z Tomkiem Wróblewskim i jednoznacznie uznający Polexit za szaleństwo. Napisał: „Opamiętajcie się!” – choć nie do końca wiem, do kogo to wezwanie jest skierowane.
Jak to jest z tym Polexitem? Można o nim w ogóle mówić, czy to temat tabu i „ruski ład”, a więc – jeśli dobrze rozumiem barwne określenie Tuska, wpychanie Polski w łapy Putina? Odpowiedź jest bardziej skomplikowana, niż by to wynikało z prostych wiecowych pokrzykiwań.
Gdy wstępowaliśmy do UE w 2004 r., była to struktura mocno odmienna od tego, co widzimy dzisiaj. Mieliśmy wtedy znacznie większe możliwości blokowania niekorzystnych dla nas decyzji dzięki systemowi głosowania w Radzie UE opisanemu w traktacie nicejskim. Te możliwości niestety zniknęły wraz z traktatem lizbońskim, zaakceptowanym przez Lecha Kaczyńskiego.
Mało kto może dzisiaj pamiętać, ale w czasie, gdy Komisją Europejską kierował José Manuel Barrosó, właśnie KE była uznawana przez Polskę i inne kraje „nowej” UE za ich przedstawiciela w sporach z silniejszymi. To również się bardzo zmieniło.
Okres 17 lat naszej obecności w UE to czas nieustannego powiększania kompetencji brukselskiej biurokracji oraz coraz dalej idących uroszczeń kompetencyjnych TSUE, niemających umocowania w traktatach.
Gdy wstępowaliśmy do UE, mieliśmy w wielu sprawach mocnego sojusznika w postaci Wielkiej Brytanii. Straciliśmy go w wyniku Brexitu i jest to strata naprawdę mocno odczuwalna.
Wreszcie Unia z 2004 r. nie miała jeszcze na agendzie religii klimatystycznej. Dziś to w UE główna siła napędowa, naczelna fiksacja, której podporządkowane jest wszystko. Efekty tego już widzimy w postaci szalejących cen energii, wynikających z braku kontroli nad systemem EU ETS (handlu emisjami). Kolejnymi normami emisji spalin dobijany jest przemysł samochodowy, a klientom odbiera się wybór w tej dziedzinie. Z powodu ekoszmergla na celowniku znaleźli się rolnicy – zaczęto już procedować szaleńczy plan zakazu chowu klatkowego, który będzie oznaczał upadek wielu gospodarstw rolnych i przede wszystkim drastyczne wzrosty cen żywności.
Wisienką na torcie jest zaś program Fit For 55, który nie tylko oznacza ponad bilion euro dodatkowych kosztów dla europejskich gospodarstw domowych, a dla Polski nieuchronną masową pauperyzację, ale też jest przede wszystkim iście sowieckim w duchu planem wielkiej inżynierii społecznej, czego jego autorzy zresztą nawet nie ukrywają. Europa ogarnięta klimatystycznym amokiem zmierza wyraźnie w stronę degrowth – zahamowania własnego rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego w imię niepewnych, wątpliwych, dyskusyjnych celów, rzekomo wyznaczanych przez naukę, a tak naprawdę – przez polityków.
Dodajmy do tego, że w każdej kolejnej perspektywie budżetowej Polsce coraz trudniej będzie wywalczyć dla siebie pieniądze, a rośnie też prawdopodobieństwo, że dostęp do nich z czasem będzie warunkowany spełnieniem postulatów ideologicznych, które – gdy przystępowaliśmy do wspólnoty – miały się nigdy nie znaleźć w puli oddawanej przez nas suwerenności.
Wszystkie te zmiany wliczają się do bilansu korzyści i strat, który rzecz jasna nie zawiera jedynie wartości policzalnych, lecz również imponderabilia. Traktowanie obecności państwa – jakiegokolwiek – w strukturze międzynarodowej – jakiejkolwiek – jako dogmatu jest zasadniczym błędem. Politycy mówią to, co mówić muszą, ale całkiem czym innym jest debata publiczna. Unikanie w niej sporządzania takiego bilansu i aktualizowania go pod wpływem wydarzeń jest zwyczajnie szkodliwe. Ten bilans – przynajmniej z punktu widzenia wolnościowca i konserwatysty zarazem – zmienia się systematycznie na niekorzyść, a jak niedawno pisałem – prezentacja FF55 może być w tej kwestii uznana nawet za punkt zwrotny.
Wszystko to nie oznacza, że mamy jasność, możemy postawić jednoznaczną ocenę i dojść do prostego wniosku, że ratunkiem dla Polski jest wystąpienie z UE. Gdybyż to było takie proste… Za tego typu wnioskiem musiałaby pójść dojrzała analiza, co robić dalej oraz jak sprawić, żebyśmy wciąż mogli zachować korzyści płynące z wolności handlu z państwami UE. Przypadek Wielkiej Brytanii – przecież nieporównanie silniejszej gospodarczo i finansowo niż Polska – pokazał, jakie to trudne. Jest też kwestia uniknięcia fatalnego efektu znalezienia się w próżni politycznej – i to jest bardzo mocny argument przeciwko opuszczaniu wspólnoty. Zarazem trzeba sobie zadać pytanie – na razie niemal w dyskusji nieobecne – na ile w naszej obecnej sytuacji, przy tej władzy lub też potencjalnej kolejnej – jesteśmy w stanie wpływać na kształt UE w taki sposób, żeby nie było to miejsce dla Polaków w szerszym planie wrogie. Takie były deklaracje dziś rządzących składane buńczucznie w 2015 r. Nic z tego się nie spełniło, może poza kwestią relokacji tak zwanych uchodźców. Pozostała jedynie coraz bardziej pusta retoryka.
Nie dotarliśmy do końca historii. Jest wręcz przeciwnie – historia przyspieszyła i mnóstwo rzeczy się, jak widać, zmienia. Kwestia pozostawania w Unii jest dzisiaj obecna głównie jako polityczna pałka, którą okładają się partyjni harcopolwnicy, a jak pokazuje przykład Tuska – także sami liderzy. Trudno w tym przypadku mówić o debacie. Zadaniem dojrzałych elit, nieposługujących się emocjami, lecz zdrowym rozsądkiem oraz rozumem, jest podejść do tego zagadnienia na zimno i zacząć sobie zadawać otwarte pytania, nie przyjmując apriorycznych odpowiedzi.