Czy się stoi, czy się leży, to artyście się należy

Doceniasz tę treść?

W „Powidokach” – ostatnim filmie Andrzeja Wajdy – jest scena, w której gnębiony już przez komunistów Władysław Strzemiński przychodzi do sklepu plastycznego i próbuje kupić materiały. Wybiera najtańsze, ale gdy już ma płacić, sprzedawca żąda od niego legitymacji związku plastyków. Strzemiński został z niego wyrzucony, dowiaduje się więc, że materiałów w państwowym sklepie nie kupi.

Przypomniała mi się ta scena, gdy okazało się, że Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu zamierza jednak forsować projekt Ustawy o uprawnieniach artysty zawodowego. Ta sprawa ma dwa powiązane z sobą wątki: etatystyczny i ekonomiczny. W pierwszym tekście zajmę się aspektem etatystycznym.

Wymyślenie statusu artysty zawodowego jest sprzeczne nie tylko ze zdrowym rozsądkiem, ale z samą ideą zawodów artystycznych jako zawodów wolnych. W ustawie znajdujemy zapis, że „minister właściwy do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego określi w drodze rozporządzenia listę zawodów artystycznych, dla których ustalana jest reprezentatywność, biorąc pod uwagę specyfikę i zróżnicowanie prowadzonej działalności artystycznej oraz dziedziny działalności artystycznej” (art. 27). Innymi słowy – pan minister arbitralnie określi sobie, kto jest artystą (a przynajmniej – kto może być artystą zawodowym), a kto nie. Może się finalnie okazać, że artystą zawodowym zostaje performer, który w ramach sztuki konceptualnej defekuje na środku sali wystawowej, a którego „dzieł” nikt oczywiście nie chce kupować (przypominam, że już w 1961 r. Piero Manzoni sprzedawał własny kał w puszkach pod nazwą „Merda d’artista”, w więc nihil novi sub sole), nie będzie zaś „artystą zawodowym” ktoś, kto w ramach rękodzieła po amatorsku rzeźbi od lat ludowe świątki i te swoje wyroby z łatwością sprzedaje. No ale to będzie jedynie rzemiosło, które uznania pana ministra nie znajdzie – co innego postawienie kupy w galerii sztuki.

Już samo arbitralne orzekanie przez politycznego urzędnika, kto może być artystą i czerpać z tego korzyści, a kto nie, jest potężnym idiotyzmem. Ale to tylko jeden z absurdów. Bo przecież powołuje się też Polską Izbę Artystów z zarządem i radą. Wiadomo – jak już biurokratyzować, to na całego. Wśród zadań, jakie ustawa dla izby przewiduje, dominują te administracyjne, związane ze specjalnym funduszem (o nim dalej), ale jest też – uwaga! – „prowadzenie badań naukowych dotyczących artystów zawodowych” (art. 4. pkt 7.). Mam nieodparte wrażenie, że gdy władza wymyśla jakiś grzmiący idiotyzm i tworzy kolejne ciało, które ma go obsługiwać, uważa za niezbędne, aby dołożyć temu ciału jakąś kompetencję „naukową”, tak jakby miało to jakoś szczególnie ów pomysł uzasadniać.

Nie wiem, co izba mogłaby badać. Wiem natomiast, że zlecanie takich badań może być wspaniałym sposobem na rozdzielanie kasy pomiędzy słuszne osoby. Kasy oczywiście publicznej.

Finanse są w tej całej sprawie najważniejsze, bo nie jest to przecież nic innego jak kolejny skok na kasę. Skok, dodajmy, politycznie dość kuriozalny. Oto bowiem pan premier Gliński chce zrobić dobrze naszymi pieniędzmi (czyli pieniędzmi klientów kupujących elektronikę) środowisku, które w zdecydowanej większości obecnej władzy nie cierpi. Zakrawa to na nielichą perwersję, może jakąś formę syndromu sztokholmskiego. Wyobraźmy sobie na przykład, jak piękny walor komediowy miałby kolejny, za przeproszeniem, wyrzyg aktora Poniedziałka na PiS, gdyby tenże aktor Poniedziałek zarazem pobierał skwapliwie kasę, sprokurowaną mu przez premiera Glińskiego.

Po co zatem ta ustawa i rada? O tym mówi art. 38:

Art. 38. Artystom zawodowym przyznaje się następujące uprawnienia:

1) uprawnienia podatkowe na zasadach określonych w przepisach odrębnych;

2) prawo do opłacania składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne na zasadach

określonych w przepisach odrębnych;

3) prawo do Dopłaty;

4) uprawnienia wynikające z Karty Artysty Zawodowego.

Proszę zwrócić uwagę, że władza zostawiła sobie tutaj furtkę do tego, aby „artystów zawodowych” dopieszczać jeszcze bardziej, bo okazuje się, że ich zobowiązania podatkowe wobec fiskusa i ZUS mają regulować przepisy odrębne. Zatem będziemy mieć do czynienia z „absolutnie nadzwyczajną kastą” na całego – stworzoną przez PiS, które przecież tylekroć deklarowało, że jego celem jest walka z nadzwyczajnymi kastami. No, ale PiS deklarowało wiele rzeczy.

Dopłata będzie pochodzić z Funduszu Wsparcia i ma przysługiwać na wniosek „artystom zawodowym opłacającym składki na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne z tytułu posiadania aktualnych uprawnień artysty zawodowego na podstawie przepisów odrębnych, których przeciętny miesięczny dochód był niższy niż 80% przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej w poprzednim roku kalendarzowym” (art. 39). Innymi słowy – jeżeli artyście się nie powodzi, bo jest zwyczajnie słabym aktorem, malarzem, rzeźbiarzem lub też nie ma popytu na jego postępowe performanse (obieranie ziemniaków w galerii sztuki, defekacja i inne podobne działania konceptualne), przyjdzie pan premier Gliński, pogładzi po główce i da kasę.

Warto dobrze zrozumieć, co się nam tutaj szykuje: władzuchna postanowiła powołać grupę ludzi, wobec których działać będzie stara komunistyczna zasada „czy się stoi, czy się leży, pięć tysięcy się należy”. Kto jeszcze może liczyć na takie potraktowanie? Czy byłaby jakaś grupa zawodowa, która w razie niepowodzenia w swojej działalności dostanie z urzędu natychmiastowe wsparcie? Czy mogą na to liczyć przedsiębiorcy w którejkolwiek branży, informatycy, dziennikarze, pracownicy handlu, branży eventowej? Nie.

Prawdą jest – sam o tym pisałem kilka lat temu – że wolne zawody mają to do siebie, że nie dają pewnego chleba i z fiskalnego punktu widzenia powinno to być dostrzegane. Tyle że istniał już mechanizm, który w znacznie sprawiedliwszy sposób pozwalał ich przedstawicielom akumulować środki na przetrwanie chudych czasów, zarazem nie uniezależniając tego od zdolności danej osoby od zarabiania na siebie. Był to drastycznie ograniczony za Tuska mechanizm odliczania 50 proc. kosztów uzyskania przychodów bez ograniczeń, wywalczony jeszcze w II RP. Wbrew deklaracjom z 2015 r. PiS tego przywileju nie przywrócił, jedynie po paru latach rządzenia zwiększył kwotę, którą można odliczyć, do sumy stanowiącej pierwszy próg podatkowy (Tusk pozostawił możliwość odliczania połowy tej sumy). Ten mechanizm jest znacznie sprawiedliwszy. Po pierwsze – nie opiera się na pieniądzach zagrabionych od obywateli poprzez podwyższenie i poszerzenie opłaty reprograficznej, ale na uldze podatkowej. Po drugie – wiąże uzyskaną w ten sposób korzyść z przychodami twórcy. Jeśli twórca ma przyzwoite przychody, jest w stanie więcej zaoszczędzić. Musi na to jednak zapracować. Ale do przywrócenia braku limitu na 50 proc. rząd się nie pali.

Nie oznacza to, że państwo powinno się całkowicie wycofać z finansowania sztuki – nigdy nie podzielałem tej opinii. Lecz ten skandaliczny projekt powinien przy okazji stać się impulsem do dyskusji o sposobie tego finansowania. Między innymi Sir Roger Scruton wskazywał na patologie, jakie dotknęły rynku muzyki klasycznej z powodu państwowego finansowania i jak skutkiem tegoż był rozwój muzyki, której nikt nie chciał słuchać, ale którą sowicie opłacali urzędnicy. Dobra sztuka, także sztuka wysoka, zawsze będzie się cieszyć zainteresowaniem – być może więc przy finansowaniu sztuki przez państwo powinna być generalnie stosowana zasada „jeden za jeden”: państwo dofinansowuje te przedsięwzięcia, które cieszą się autentycznym zainteresowaniem, proporcjonalnie do liczby odbiorców. Ale to temat na odrębną dyskusję. Na pewno nie jest argumentem za projektem ustawy stwierdzenie, że artyści ucierpieli w pandemii. W pandemii ucierpiało mnóstwo ludzi, a żadnej innej grupie władza nie zaproponowała stworzenia permanentnego mechanizmu finansowego wyrównywania niepowodzeń na rynku.

Słuchając biadoleń jednej z najlepiej opłacanych scenarzystek w Polsce, Ilony Łepkowskiej, oraz innych osób jej wtórujących, myślę o tych wszystkich wielkich artystach, od Jana van Eycka czy Rafaela Santi, poprzez Leonarda da Vinci i Michała Anioła, po Heinricha Schütza, Rembrandta van Rijn, Georga Philippa Telemanna czy samego Jana Sebastiana Bacha, którzy stworzyli dzieła o sile trwającej przez wieki bez systemu państwowego wsparcia, emerytur czy zasiłków. Ciekawe, ile wieków przetrwają scenariusze pani Łepkowskiej.

O opłacie reprograficznej i aspekcie gospodarczym projektu ustawy – w kolejnej części tekstu.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną