Dlaczego Terlikowski i Gowin nie mają racji

Doceniasz tę treść?

Trzeba by być ślepym, żeby nie zauważyć, jak narasta presja w sprawie szczepień. Takie procesy dla uważnego obserwatora życia społecznego są czytelne jak piętrząca się fala tsunami dla specjalisty w dziedzinie katastrof naturalnych. Nie wiem, czy rząd realizuje tutaj celową i przemyślaną strategię, ale narracja władzy płynnie przechodzi w narrację przychylnych jej komentatorów, a ta z kolei – w narrację publiczności. Przy czym daje o sobie znać niestandardowy podział na sanitarystów i wolnościowców (z jakąś grupą różnicującą swoje stanowiska w różnych sprawach pośrodku), w ramach którego front poparcia dla sanitarystycznych planów obejmuje osoby spoza elektoratu PiS – w większości choćby wyborców Koalicji Obywatelskiej. Z kolei w samej Zjednoczonej Prawicy oraz w jej elektoracie entuzjazm sanitarystyczny nie jest bynajmniej uniwersalny. Sanitarystami okazują się Adrian Zandberg i Tomasz Terlikowski, po stronie wolnościowców stają Anna Maria Siarkowska, Janusz Kowalski czy Maciej Pawlicki.

 

Wielokrotnie deklarowałem, że nie jestem przeciwnikiem szczepionek jako takich. Ba, nie jestem też przeciwnikiem szczepionek na COVID-19. Uważam, że każdy musi tu dokonać własnej kalkulacji i ma do niej prawo. Nie zamierzam do szczepień ani zachęcać, ani zniechęcać. Szanuję decyzję zarówno tych, którzy zaszczepili się lub zamierzają to uczynić, jak i tych, którzy z różnych powodów tego zrobić nie chcą. Tyle że – jak można było zresztą przewidzieć – sytuacja przesuwa się w kierunku coraz wyraźniejszego nacisku na tych ostatnich. Ten nacisk przebiega dwutorowo.

Jedna droga to ta prezentowana przez Jarosława Gowina, który podobno jest przeciwnikiem przymusowych szczepień, ale opowiada się za przymusem miękkim, czyli wprowadzeniem ograniczeń w korzystaniu z rozmaitych udogodnień czy usług przez niezaszczepionych. Ten sam sposób myślenia reprezentuje Tomasz Terlikowski, który w niedawnym głośnym wpisie na Facebooku oznajmił, że jest zwolennikiem szczepionkowej segregacji. Stwierdził, że chcącemu nie dzieje się krzywda, a więc przymusu szczepień wprowadzać nie można, ale nieszczepiący się powinni ponosić konsekwencje swojego wyboru. Zdaniem Terlikowskiego, powinien to być rodzaj kary (choć to słowo się u niego wprost nie pojawia) za brak solidarności społecznej.

Wbrew pozorom, jest to droga gorsza niż jawny przymus.

Po pierwsze – znamionuje ją polityczne tchórzostwo. W istocie chodzi przecież o to, żeby tak bardzo utrudnić życie tym, którzy zaszczepić się nie chcą, żeby ich do tego zmusić. To zaś oznacza brak politycznej odwagi. Jeśli polityk uważa, że szczepienia na COVID-19 są niezbędne, aby państwo mogło normalnie funkcjonować (abstrahuję od oceny, czy tak jest w istocie), powinien mieć odwagę jasno to powiedzieć, opowiedzieć się za obowiązkiem szczepień i wziąć na siebie polityczny oraz sondażowy ciężar tej deklaracji.

Po drugie – byłby to jawny przykład dyskryminacji części obywateli. Konstytucja nie daje żadnej podstawy do tego, żeby komukolwiek na poziomie centralnym odmawiać dostępu do jakiejś formy usług z powodu niewykonania nieobowiązkowego szczepienia. I nie mają tu zastosowania żadne analogie, na jakie powołują się zwolennicy tego rozwiązania. To, że ktoś nie przyjął nieobowiązkowej szczepionki nie jest bowiem równoznaczne z tym, że jest zakażony, a więc nie można go traktować jako stwarzającego bezpośrednie zagrożenie. Zwłaszcza jeśli naprzeciwko ma zaszczepionych, a zatem zabezpieczonych. Podobnie jak to, że ktoś szczepionkę przyjął, nie jest równoznaczne z tym, że zakażony nie jest. Nie jest też trafna analogia z zakazem wstępu w niektóre miejsca osób z papierosem albo po alkoholu. Zapalenie papierosa czy bycie pod wpływem to stany chwilowe. Przyjęcie szczepionki stanem chwilowym nie jest. Nie można zaszczepić się na moment, wejść do kina, a po wyjściu z niego się „odszczepić”.

Po trzecie – byłoby to znaczące ograniczenie wolności działalności gospodarczej i można się spodziewać, że przedsiębiorcy zwracaliby się w tej sprawie do sądów, które wydawałyby wyroki na ich korzyść. Przedsiębiorca musiałby bowiem, wbrew własnemu interesowi, ograniczyć dostęp do swoich usług czy towarów części potencjalnych klientów, co narażałoby go na straty. Krytykowałem – i nie zmieniłem tu stanowiska – odgórny zakaz palenia w lokalach gastronomicznych (a przecież, jak już wskazałem, zapalenie papierosa jest stanem chwilowym, a więc ta regulacja waży o wiele mniej niż zakaz wstępu niezaszczepionych – palacz nadal wejdzie do lokalu, tyle że w nim nie zapali), ponieważ to przedsiębiorca powinien mieć tutaj swobodę ruchu. To on powinien móc wskazać, że do jego lokalu mają wstęp wszyscy albo jedynie zaszczepieni, tak jak on powinien wskazywać czy lokal jest dla palących, czy niepalących. Lecz nawet tutaj rodzą się wątpliwości natury prawnej, byłaby to bowiem jednak segregacja klientów przy braku wiedzy o tym, czy faktycznie stwarzają w danym momencie zagrożenie. Mam wątpliwości, czy z punktu widzenia prawa cywilnego byłoby to legalne.

Po czwarte – nieszczepiący się mogą, zgodnie z koncepcją Terlikowskiego, ponosić konsekwencje takiej swojej decyzji, ale jedyną może być brak zabezpieczenia przed chorobą (czy też jej ciężkim przebiegiem). Z opisanych wyżej przyczyn żadne inne konsekwencje w grę nie wchodzą.

Po piąte wreszcie – jedynym uzasadnieniem takiego rozwiązania jest stworzenie sytuacji miękkiego przymusu, nie ma w tym bowiem żadnej logiki zdrowotnej. Zaszczepieni, jak wiadomo, nie są chronieni stuprocentowo przed zachorowaniem; mogą też przenosić wirusa. Nie wiadomo, jak do takich zasad mieliby podejść pracodawcy. Logika wskazywałaby, że musieliby zacząć zmuszać swoich pracowników do szczepień, co z kolei też byłoby sprzeczne z prawem. Jaki bowiem sens miałaby restauracja tylko dla zaszczepionych, gdyby obsługiwali w niej niezaszczepieni kelnerzy? I dlaczego właściwie nie pozwolić niezaszczepionym podejmować ryzyka, skoro zaszczepieni i tak są od niego wolni (przynajmniej w teorii)? Jeżeli szczepionka zabezpiecza przed ciężkim przebiegiem choroby i pobytem w szpitalu, to odciąża znacząco system ochrony zdrowia. Dodajmy do tego odporność uzyskaną poprzez kontakt z patogenem, a możemy zadać pytanie, czemu miałby właściwie ten miękki przymus służyć. O ile oczywiście wychodzimy z założenia, że szczepionki rozwiązują problem – a takie są przecież deklaracje władzy. Chyba że władza w to jednak nie wierzy.

Druga droga to ta, o której zaczynają mówić sanitarystyczni totaliści, czyli obowiązek szczepień. Głosy rozrzucają się tutaj szeroko – od niepodrabialnego prof. Horbana po neokomunistów z Lewicy. Uważam, że ta droga jest mimo wszystko uczciwsza niż pierwsza. Zakłada przyjęcie na siebie politycznej odpowiedzialności, a także wymusza przyjęcie odpowiedzialności materialnej przez państwo. Jeśli zmusza się obywateli do danego szczepienia, to musi istnieć sprawna droga dochodzenia przez nich roszczeń w razie powikłań. Tymczasem – to trzeba przypomnieć – nadal nie powołano obiecywanego funduszu NOP.

Z tego, że to droga uczciwsza, nie wynika jednak automatycznie, że jest słuszna. Niedawny sondaż Polskiego Instytutu Ekonomicznego pokazał, że wśród odmawiających szczepienia na COVID-19 szczepionkowych „negacjonistów” jest zaledwie 2 proc. Najwięcej osób jako przyczynę odmowy wskazało, że szczepionka została wyprodukowana zbyt szybko i była zbyt krótko testowana (36 proc.) oraz obawę przed powikłaniami i konsekwencjami zdrowotnymi (35 proc.). Wbrew temu, co twierdzą sanitaryści, to nie są w żadnym wypadku obawy bezzasadne, „antynaukowe” czy wprost szurowskie, ale całkowicie w tym konkretnym przypadku racjonalne. Mało tego – one nie są rozwiewane nawet na najniższym poziomie, czyli konkretnej osoby, rozważającej szczepienie. Wywiad lekarski przed zabiegiem w obecnych warunkach jest w większości przypadków fikcją. Polega na wypełnieniu dwustronicowej ankietki. Jeżeli ktoś ma wątpliwości, dotyczące swojego stanu zdrowia, przyjmowanych stale leków czy jakichś innych problemów i ich możliwych interakcji ze szczepionką – musi sam wykonać znaczny wysiłek, aby zweryfikować swoją sytuację. Przed szczepieniem nikt się nim nie zajmie. Rządowa infolinia też tu nie pomoże.

Nie jest żadnym szurostwem, ale faktem, że szczepionki są wciąż w fazie badań – co prawda dotyczących ich skuteczności, nie szkodliwości, ale też nie było możliwe sprawdzenie ich ewentualnych długoterminowych efektów ubocznych (co nie znaczy, że takie muszą się pojawić). Wszystkie podawane w UE szczepionki zostały dopuszczone na specjalnych zasadach.

Z tego wszystkiego nie musi wynikać, że z ich użyciem wiąże się jakieś wielkie niebezpieczeństwo. Odsetek poważnych niepożądanych odczynów poszczepiennych jest bardzo niewielki w relacji do podanych dawek. Ludzie mają jednak pełne prawo stawiać pytania i zbywanie ich wyższościowym odwoływaniem się do „nauki” bez wyjaśniania czegokolwiek lub wprost nazywanie foliarzami i szurami niczego nie zmieni, a przeciwnie – może sytuację jeszcze pogorszyć.

Owszem, można się zgadzać co do zasady, że bywają okoliczności, w których wprowadzenie przymusu określonego zachowania związanego ze zdrowiem obywateli w imię wspólnego bezpieczeństwa i solidarności społecznej jest zasadne. Muszą to być jednak okoliczności naprawdę ekstremalne, a to, czego by się od obywateli wymagało, nie mogłoby budzić żadnych poważniejszych wątpliwości. Tu w żadnym razie nie mamy do czynienia z taką sytuacją.

Wątpliwości pozostają, i to bardzo liczne, bo nie tylko dotyczące samego bezpieczeństwa szczepionek, ale również dalszej perspektywy ich stosowania. Gdyby pójść za wezwaniami o uczynienie szczepień obowiązkowymi, jak miałoby to dalej wyglądać? Przecież już dziś pojawiają się głosy – tak mówi w tonie całkowitej oczywistości minister Niedzielski – że na dwóch dawkach się nie skończy, a może potrzebne będą cztery i więcej. Wszak wciąż słyszymy o kolejnych wariantach, zaś skuteczność obecnych szczepionek w ich przypadku oraz czas odporności to kwestie niejasne lub wprost niezbadane. A przecież, skoro mielibyśmy obowiązek szczepień, to państwo musiałoby szczepionki zapewniać. Nie można wymagać od obywateli, żeby za nie płacili. To z kolei znaczy, że co roku musielibyśmy wyasygnować co najmniej kilka miliardów na szczepienia. Mało tego – trzeba by rozbudować, za publiczne pieniądze oczywiście, ogromny aparat kontroli i przymusu szczepionkowego, jako że mówimy tu o szczepieniu ponad 30 mln ludzi, i to może nawet kilka razy rocznie. Taki aparat kontroli oznaczać by musiał następną głęboką ingerencję w prywatność obywateli.

Zwolennicy szczepionkowego przymusu chyba nie do końca rozumieją konsekwencje swoich pomysłów lub też – co bardziej prawdopodobne – nie zastanawiają się nad nimi, ponieważ te konsekwencje dotyczą sfery, która nie jest dla nich istotna. Te skutki byłyby tymczasem potężne i bardzo daleko idące, podczas gdy sytuacja – jeżeli uwzględnić wszystkie jej elementy – w żaden sposób ich nie uzasadnia. Mamy do czynienia z chorobą bez wątpienia groźną, ale śmiertelną wciąż dla 2–3 proc. oficjalnie zakażonych, a w niektórych grupach wiekowych dla odsetka znacznie mniejszego. Można też założyć z chyba dość dużą pewnością, że kwestią niedługiego czasu jest wynalezienie leków skutecznych w walce z COVID-19 w domowych warunkach (czy będzie to potwierdzenie leczniczej roli już badanych substancji czy coś nowego – zobaczymy).

Inaczej mówiąc – nie istnieje w tym wypadku wystarczająco poważny wspólny interes, który uzasadniałby tak drastyczną i bezprecedensowo głęboką ingerencję w nasze prawa i wolności.

I jeszcze ważna uwaga do wywodów Terlikowskiego. Mój kolega uważa, że niechcący się szczepić, nie wykazują wystarczającej solidarności społecznej. Wielokrotnie zaś wypowiadał się z zaniepokojeniem o głębokich społecznych podziałach. Nie zauważył jednak, że pomysły, które popiera, doprowadziłyby do atmosfery niemalże już wojny domowej – a przecież tylko ignorant nie widzi, że już ekspansja sanitaryzmu wykopała wśród Polaków kolejny rów. Jak Tomek godzi swoje obawy przed pogłębianiem się podziałów ze wsparciem dla segregacji szczepionkowej – nie mam pojęcia.

Wszystko to prowadzi do wniosku, że każda z rozpatrywanych form szczepionkowej segregacji, miękkiego albo twardego przymusu jest grubym przestrzeleniem w stosunku do potrzeb – czymś, co po angielsku nazywa się overkill. Lecz jest to również groźba – która to już z kolei – dla naszej wolności, ta zaś poniosła przez ostatnie kilkanaście miesięcy gigantyczne szkody. Pora zacząć dostrzegać jej wartość, zamiast akceptować nieustannie wycieranie sobie gęby przez sanitarystów kategorią dobra wspólnego.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną