Przypowiastka o kosmicznej katastrofie (patrz poprzedni wpis na blogu) była sposobem na pokazanie uniwersalnych mechanizmów, działających we współczesnym świecie, ale też w części działających od zawsze. Zjawiska takie jak konformizm, interesowność, oportunizm nie są endemiczne dla XX i XXI wieku. Nie ma też środowisk na nie odpornych i od nich wolnych. Dotyczy to również naukowców czy, mówiąc szerzej, „ekspertów”. Przy czym trudno pisać to słowo bez cudzysłowu, bo to, kto zostanie zakwalifikowany jako ekspert, jest w ogromnej mierze kwestią decyzji medialnej i politycznej, a nie rzeczywistych kompetencji.
Kanwą do stworzenia powiastki był kolejny już spór o domniemane globalne ocieplenie, a bardziej konkretnie – o żonglowanie hasłem „konsensusu naukowego” i twierdzenie, że osoby sceptyczne wobec określonej narracji mają „antynaukowe” nastawienie i „kwestionują naukę”. To oskarżenie wyjątkowo perwersyjne, bo jest dokładnie odwrotnie: kwintesencją antynaukowego nastawienia jest postawa prezentowana przez klimatystów, czyli próba zamknięcia wszelkiej debaty okrzykami o nadchodzącym armagedonie albo twierdzeniami, że „z naukowego punktu widzenia” debata jest zamknięta, wszystko jest jasne i nie ma już o czym dyskutować.
Doszło to tego, że klimatyści zaczęli kwestionować podstawową zasadę nauki od momentu, gdy człowiek w ogóle zaczął ją uprawiać: wartość wątpienia. Nauka oznacza poszukiwanie prawdy, a prawda nie leży ani pośrodku, ani tam, gdzie zagłosuje większość, ale tam, gdzie leży. Nauka oznacza wiecznie poszukiwanie i wieczne kwestionowanie – przynajmniej wszędzie tam, gdzie nie możemy mówić o wiedzy stuprocentowo pewnej (a więc o twierdzeniach matematycznych albo zmierzonych bez wątpliwości wartościach, czyli danych wyjściowych). Wątpienie, sceptycyzm i poszukiwanie powinny zatem obejmować wszelkie hipotezy czy teorie. A właśnie z hipotezą (niektórzy twierdzą, że już z teorią) mamy do czynienia, gdy idzie o zmiany klimatu na ziemi.
Hipoteza, ale też teoria ze swojej natury opierają się na pewnych założeniach, założenia zaś należy odróżniać od wyjściowych danych – one nie są faktem, lecz arbitralnie przyjętymi mechanizmami, zgodnie z którymi następnie kojarzy się dane i tworzy ich powiązania, tak aby powstało względnie spójne ich wyjaśnienie. Nie ma jednak nigdy pewności, że jest ono prawdziwe. Najlepszym i zarazem najbardziej znanym przykładem jest oczywiście zastąpienie teorii ptolemejskiej – która całkiem dobrze wyjaśniała ruchy nieboskłonu przy niedoskonałych obserwacjach – teorią heliocentryczną. Która zresztą z czasem również okazała się niedoskonała o tyle, że Słońce nie jest przecież centrum wszechświata, o czym jednak przekonaliśmy się wiele lat po opublikowaniu „De revolutionibus orbium coelestium”.
Jednak z hipotezą antropogenicznego globalnego ocieplenia (AGO) jest problem znacznie poważniejszy niż z większością hipotez i teorii naukowych. One bowiem na ogół oddziałują jedynie na świat nauki, względnie wiąże się z nimi wydawanie publicznych pieniędzy na badania. I tyle. Tymczasem w przypadku hipotezy AGO mamy sytuację potrójnie problematyczną. Po pierwsze – wszystko dotyczy dziedziny niesamowicie skomplikowanej, łączącej kilka dyscyplin naukowych, gdzie wszelkie dociekania są obarczone ogromnym prawdopodobieństwem błędów. Wystarczy bowiem minimalnie zmienić przyjmowane na początku założenia, żeby uzyskać mocno odmienne wyniki. Działa tu coś na kształt efektu motyla. Po drugie – mowa jest o prognozach, w przypadku których prawdopodobieństwo błędu jest jeszcze większe niż w przypadku badania przeszłości. Po trzecie – i to jest tutaj najważniejsze – na podstawie owych niepewnych prognoz, które w zależności od przyjmowanych założeń i modeli różnią się od siebie przewidywanymi efektami, momentem ich zaistnienia i ich poziomem, politycy stworzyli bardzo konkretne plany, kosztujące biliony euro. A to jest już naprawdę powodem do bicia na alarm.
Warto też jednak osobno przyjrzeć się szantażowi, któremu jesteśmy poddawani, gdy słyszymy: „Podważacie naukę!”. Spór o politykę klimatyczną i AGO nie jest jedynym, gdzie wszelką debatę i wszelkie wątpliwości próbuje się zdusić za pomocą ekspertozy. Inną dziedziną, gdzie niektóre środowiska starają się działać w identyczny sposób, jest choćby polityka miejska. Również w tych sprawach można usłyszeć coraz częściej, że istnieje tylko jeden słuszny kierunek działania, a kto z nim polemizuje, ten zaprzecza badaniom i ekspertom.
To bardzo groźny sposób krępowania debaty publicznej, oparty na dwóch nadużyciach. Po pierwsze – ukrywa się to, że w przypadku wielu podobnych dyskusji opinie ekspertów – faktycznych czy rzekomych, to jeszcze inna kwestia – są wtórne wobec przyjętych pierwotnie arbitralnych założeń. Zatrzymajmy się tutaj przy polityce miejskiej. Zwolennicy utrudniania życia kierowcom i zamykania miast dla samochodów przyjęli najpierw całkowicie arbitralnie, że taki kształt miast, jaki im się podoba, jest „lepszy”. Cała gra ekspertyzami, badaniami itd. (zresztą często bardzo wątpliwymi, bo dotyczącymi np. obszarów całkiem innych demograficznie, geograficznie, pod względem zwyczajów i potrzeb ludzi) jest wtórna wobec tego pierwotnego arbitralnego założenia. W przypadku sporu o klimat apriorycznie przyjęto, że jedyną drogą jest walka z emisjami CO2, obojętnie, jakim kosztem, zamiast wziąć pod uwagę wariant ostrożniejszej i sumarycznie mniej kosztownej adaptacji do zmieniających się warunków. Nie mówiąc już o możliwości, że modele mylą się na tyle, że każdy poniesiony koszt samoograniczenia się będzie niewspółmiernie duży do korzyści.
Po drugie – forsuje się fatalny pogląd, zgodnie z którym na dany temat nie mogą się w żadnym wypadku i na żadnym poziomie wypowiadać nieeksperci. Przy czym eksperci z kolei to ci, którzy dostali takie zaświadczenie od odpowiednio umocowanych kręgów.
Takie podejście prowadzi do całkowitego paraliżu jakiejkolwiek dyskusji. Gdyby przyjąć taki punkt widzenia, należałoby uznać, że o działalności rządu mogą dyskutować tylko znawcy administracji publicznej i politolodzy, o muzyce – jedynie muzycy i muzykolodzy, o malarstwie – tylko malarze oraz krytycy i historycy sztuki, a o funkcjonowaniu służby zdrowia – tylko lekarze i zawodowi menadżerowie w tej dziedzinie. I tak dalej.
W każdej tymczasem dziedzinie są różne poziomy wiedzy i dyskusji. Bardzo interesująco pokazuje to choćby zachwalana przeze mnie książka „Muzyka jest ważna” Rogera Scrutona, wydana przez krakowską Fundację InCanto (nawiasem, od niedawna OPP, namawiam więc do wsparcia zacnego dzieła 1 procentem). We wstępie nieżyjący już brytyjski filozof pisze o swoim spotkaniu w roli wykładowcy filozofii muzyki ze studentami na Uniwersytetcie w Bostonie. Punktem wyjścia do zajęć było stwierdzenie, że jakaś muzyka się tym i tym studentom podoba, a jakaś nie. Rolą Scrutona było przeanalizowanie przyczyn tego sentymentu, które – rozbierając różne gatunki i utwory na czynniki pierwsze – można było sprowadzić do określonych prawidłowości zaszytych w gatunkach i utworach muzycznych. Nie zmienia to faktu, że pierwsze wrażenia pozostają całkowicie uprawnione.
Podobnie w przypadku dyskusji o polityce klimatycznej. Nie jest potrzebna wiedza ekspercka, aby dyskutować o pewnych ogólnych założeniach tejże. Nie jest potrzebna, aby rozumieć różnicę pomiędzy wiedzą o faktach, a zatem o wyjściowych danych, a ich interpretacją, wyrażoną w modelach czy prognozach.
Tu mamy w dodatku do czynienia z wyjątkową perwersją, ponieważ ogromna większość klimatystów nie ma żadnej wiedzy klimatologicznej. Nie jest w stanie zweryfikować niezwykle skomplikowanych obliczeń i badań, jest w stanie jedynie powtarzać wnioski, a i to na ogół w postaci jedynie ogólnej i omówieniowej, ewentualnie wybiórczej. Tak naprawdę zatem mamy do czynienia ze starciem na podobnym poziomie ogólnych kompetencji, wniosków, rozumowania, nie zaś – jak by to chciała przedstawiać strona klimatystyczna – ze starciem wielbicieli nauki z jej wrogami.
Nieustanne odsyłanie sceptyków do portalu naukaoklimacie.pl (polska kopia emerykańskiego Sceptical Science, zasilana pieniędzmi fundacji walczących m.in. z górnictwem), jest chwytem czysto erystycznym, próbą użycia argumentum ad verecundiam, bo ani odsyłający, ani odsyłani nie są w stanie zweryfikować, czy portal podaje informacje pełne, czy rzetelnie referuje poglądy oponentów, z którymi się następnie rozprawia, czy mierzy się z wszelkimi niewygodnymi dla swoich autorów danymi itd. Ma to na celu jedynie wywołanie wrażenia, że za poglądami klimatystycznymi „stoją naukowcy”.
Jako że dostaliśmy dopiero co streszczenie polskiej strategii energetycznej do roku 2040, wiemy z niego, że koszt inwestycji, które w tym okresie trzeba będzie poczynić, aby osiągnąć zakładane cele, wyniesie Polskę 1,6 biliona złotych. Pieniądze wprost niewyobrażalne – przyupomnę tylko, że całość dochodów polskiego budżetu na ten rok ma wynieść ok. 404 miliardów zł, a polski PKB to rocznie ok. 2 bilionów zł. Innymi słowy, cała Polska musiałaby przez blisko rok pracować wyłącznie na rzecz transformacji energetycznej, oddając na ten cel każdą zarobioną złotówkę i każdy wytworzony towar czy usługę. Z tego samego streszczenia strategii wiemy również, że całość środków, jakie z różnych miejsc możemy otrzymać na sprostanie temu wyzwaniu, sięga zaledwie 260 miliardów zł. Mówiąc w uproszczeniu – resztę musimy dołożyć sami. Wychodzi po ok. 35 tysięcy zł na każdego żyjącego dzisiaj polskiego obywatela, niezależnie od wieku. To oczywiście znów uproszczenie, ale daje pojęcie o skali finansowego pogromu, który wynika z bezkrytycznego podejścia do klimatystycznej narracji w UE.
Wydanie czy raczej wyduszenie tych pieniędzy od ludzi jest rzeczą pewną. Modele, na podstawie których te pieniądze będą wyduszane, są bardzo dalekie od pewności. I z tym nie sposób się pogodzić komukolwiek, kto zachowuje w tych sprawach zdrowy rozsąde.