Czym jest sylogizm? W logice formalnej to sposób rozumowania i wnioskowania, który najprościej opisuje schemat: jeśli każde A to B, a każde B to C, to każde A to C. To oczywiście bardzo uproszczona wersja.
W języku potocznym natomiast sylogizmem nazywa się nieuprawnione wnioskowanie, które z jakiejś przesłanki przechodzi do wniosków poprzez mglisty, niejasny, błędny ciąg przyczynowo-skutkowy. Sylogizmów tak rozumianych jest dzisiaj mnóstwo, stosowane są na każdym kroku, co wynika ze zmian w sposobie myślenia ogromnej części ludzi.
Po pierwsze – o czym już wspominałem przy paru okazjach – za sprawą ciągłego kontaktu z internetem i mediami społecznościowymi oraz poprzez odstawienie książek połączone z przyklejeniem się do telewizora z VOD, ludzie stracili zdolność linearnego rozumowania. To oznacza, że przeprowadzenie ścisłego wnioskowania od A do Z w granicach dyscypliny myślowej i logicznej przekracza możliwości większości. Nie uczy tego również szkoła, gdzie – przynajmniej w Polsce – w nowomodny sposób poszatkowano materiał, w przypadku przedmiotów humanistycznych, przede wszystkim historii, kasując chronologiczność. Ma to ogromne znaczenie, bo właśnie historia uczy nas dostrzegania przyczyn i skutków w realnym świecie – lecz tylko historia postrzegana właśnie linearnie.
Pozbawienie ludzi zdolności linearnego myślenia, a co za tym idzie – poprawnego wnioskowania i analizowania jest być może najpoważniejszą cywilizacyjną zmianą, do jakiej doszło w ciągu ostatnich kilkunastu lat i zapewne jej konsekwencji jeszcze w pełni nie widzimy. Łączy się ona ściśle z drugim czynnikiem: postępującą dominacją emocjonalnego przekazu, w którym liczą się hasła, obrazki, emotikony górujące nad wszelkim rzeczowym i z konieczności bardziej rozbudowanym przekazem. Inwazję emocji widzimy w wielu dziedzinach życia publicznego. Modelowymi przykładami są kampanie prozwierzęce, bazujące właściwie wyłącznie na takim właśnie przekazie, ale również przeważający w sferze publicznej przekaz klimatystyczny.
Grecia Thunberg – jako projekt, bo przecież tak należy ją traktować – od samego początku była sformatowana w taki sposób, żeby budzić jak największe emocje. Mała, samotna dziewczynka z rozczulającymi warkoczykami, w imię walki o klimat opuszczająca lekcje i przesiadująca na słocie i zimnie ze swoim ręcznie napisanym transparentem przed szwedzkim parlamentem. Jak tu się nie rozpłakać? No i całkowicie przypadkowo znajdująca się tam profesjonalna ekipa filmowa. Greta nigdy nie miała nic ciekawego do powiedzenia – cały jej przekaz to zbiór klimatystycznych frazesów, których cel był jeden: wywołanie paniki, co zresztą sama Thunberg kiedyś przyznała, mówiąc: „Chcę, żebyście się bali”. Strach nie jest, rzecz jasna, emocją sprzyjającą analizowaniu problemów.
Piszę o Greci (która straciła część swojego czaru, jako że jest już pełnoletnia), ale ona jest symbolem całego segmentu, całego ruchu, który działa podobnie. Czym innym jest uruchomiony niedawno przez Grinpic zegar zagłady? To przecież właśnie to – generowanie emocji, które tłumią ewentualne wątpliwości i pytania. A gdyby ktoś jednak o coś chciał pytać, można mu zamknąć usta frazą „tak mówi Nauka”. Zaczyna to przypominać bałwochwalcze praktyki wobec Rozumu z czasów rewolucji francuskiej, tak barwnie i krytycznie opisywane w znakomitych „Rozważaniach o wojnie domowej” Pawła Jasienicy.
Podłączając się pod COP26, papież Franciszek napisał dopiero co tłit treści następującej: „Nie ma już czasu na czekanie; jest zbyt wiele istnień ludzkich cierpiących z powodu kryzysu klimatycznego. Trzeba pilnie działać, z odwagą i odpowiedzialnością, aby przygotować przyszłość, w której ludzkość będzie zdolna do podejmowania troski o samą siebie i naturę”.
Pomijam tutaj możliwe wątpliwości, dotyczące nie tylko tej wypowiedzi Ojca Świętego, ale i całości jego nauczania w sprawach społecznych czy właściwie jakichkolwiek innych. Bardzo skrótowo można jedynie powiedzieć, że nadmierna troska papieża o życie doczesne jest swego rodzaju teologicznym błędem, a można ją dostrzec i w sprawie klimatu, i w sprawie pandemii. W kontekście tych rozważań ważne jest jednak co innego: to mianowicie, że papież – który przecież powinien promować logiczne myślenie, bo fundamentem Kościoła są wiara i rozum, Fides et Ratio (tytuł fundamentalnej encykliki Jana Pawła II z 1998 r.) – zamiast tego włącza się do chóru katastrofistów i właściwie mógłby wziąć udział w kampanii Grinpicu.
Zadałem na Twitterze pytanie, kto mianowicie konkretnie cierpi z powodu kryzysu klimatycznego. Zarzucono mnie natychmiast „dowodami”. Dowiedziałem się na przykład, że kryzys klimatyczny wywołał wojnę domową w Syrii, a prognozy ONZ mówią, że do któregoś tam roku z powodu zmian klimatu migrować będzie do 200 mln ludzi. Wszystko to robi ogromne wrażenie, jeśli zawiesi się krytyczną analizę i czyta się jedynie skrócone medialne informacje. Nie wytrzymuje jednak bliższej lustracji.
Zacząć trzeba od tego, że papież nie napisał jedynie o migrantach. Napisał o „cierpieniu z powodu kryzysu klimatycznego” i już samo to jest manipulacją, bo najpierw musielibyśmy ustalić ponad wszelką wątpliwość, że faktycznie coś takiego jak „kryzys klimatyczny” ma miejsce. A to z kolei prowadzi nas do rozważań na temat definicji pojęcia kryzysu. I zapewne już tutaj mielibyśmy spore różnice zdań.
Po drugie – jeśli już sprowadzać kwestię do migracji, to musielibyśmy przeprowadzić głęboką analizę wszelkich ruchów tego typu, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że faktycznie były one spowodowane zmianą klimatu. Musielibyśmy zatem sprawdzić kontekst polityczny, społeczny, ekonomiczny. Musielibyśmy wreszcie umieścić zachodzące niewątpliwie w wielu miejscach faktyczne zmiany klimatu w kontekście podobnych zmian zachodzących w przeszłości, aby stwierdzić, czy rzeczywiście mamy do czynienia z jakimś wyjątkowym natężeniem takich zmian lub kataklizmów czy też w danym regionie takie rzeczy działy się zawsze. To bardzo częste złudzenie: ponieważ na świecie żyje więcej ludzi, którzy dysponują większym majątkiem, a cały glob jest opleciony medialną siecią, jeśli gdzieś zdarza się jakaś katastrofa naturalna, odnosimy wrażenie, że jest czymś wyjątkowym i wyjątkowo niszczącym. Tymczasem wcale tak być nie musi, tyle że w przeszłości kataklizm w tej samej skali i w tym samym miejscu dotykał mniejszej liczby ludzi, niszczył mniej dóbr i mało kto o nim wiedział.
Niektóre z katastrof są zresztą na siłę przypisywane „katastrofie klimatycznej”, podczas gdy ich przyczyny są wedle wszelkich szacunków inne. Tak było z niedawnymi powodziami w Niemczech, które zresztą jako jeden z przejawów kryzysu klimatycznego wymienił w głośnym wywiadzie na Gazeta.pl Edwin Bendyk. Powodzie miały tymczasem głównie źródło w problemach z regulacją rzek, a ich katastrofalne skutki wzięły się z wad systemu wczesnego ostrzegania.
Wreszcie, nawet gdybyśmy po szczegółowej i rzetelnej analizie doszli do wniosku, że faktycznie ileś milionów ludzi przemieściło się ze względu na zmiany klimatu, wciąż pozostaje pytanie o to, czy te zmiany są w przeważającej mierze spowodowane przez człowieka. Nawet gdyby i tu odpowiedź była twierdząca, zanim zdecydowalibyśmy się na podjęcie jakichś działań, uciekając się do tego właśnie uzasadnienia, najpierw należałoby dowieść, że te nasze działania cokolwiek w rozsądnym, przewidywalnym czasie zmienią – czyli zapobiegną migracjom – oraz czy ich koszt nie przewyższy osiąganych korzyści. Może się bowiem okazać, że bardziej opłaca się włożyć pieniądze w pomoc dla poszkodowanych regionów i tym samym zapobiec migracjom natychmiast oraz bezpośrednio, niż zarzynać wzrost gospodarczy Zachodu polityką klimatyczną.
To wszystko nie mieści się jednak w katastroficznej klimatystycznej narracji. Nie żyjemy bowiem w czasach rozumu, ale czasach poszatkowanego myślenia i czystej emocji. Obłudnie odwołujących się do „nauki”.