O wydaleniu Ziemkiewicza i bitwie pod Azincourt

Doceniasz tę treść?

„Nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale oddam życie, abyś mógł je głosić” – miał stwierdzić Voltaire. Faktycznie nigdy tych słów nie napisał (może powiedział, ale tego nie wiemy), znalazły się jedynie w biografii francuskiego wolnomyśliciela z 1906 r. autorstwa Evelyn Beatrice Hall „The Friends of Voltaire”. Mimo to funkcjonują jako myśl Francuza i chyba nie bezzasadnie. Paradoks sprawia, że choć autor wzniosłych aktów wychwalających carycę Katarzynę II nie jest ulubionym intelektualistą konserwatystów, za to bywa idolem dla lewicy, dzisiaj istotą tej myśli znacznie częściej kieruje się prawa niż lewa strona. Ba, lewa strona właściwie całkowicie jej już zaprzeczyła. Kolejnym tego przykładem jest sprawa Rafała Ziemkiewicza.

Na początek mała glosa dla tych, którzy mają problemy z logicznym rozumowaniem oraz czytaniem tego, co jest faktycznie napisane, a nie tego, z czym im najwygodniej polemizować. Przepraszam z góry wszystkich P.T. Czytelników, którzy takiej glosy nie potrzebują i zalecam, aby natychmiast przeskoczyli do dalszej części tekstu. Z doświadczenia wiem jednak, że dyskutowanie i argumentowanie są coraz trudniejsze z powodu całkowitego braku dyscypliny logicznej u wielu uczestników debaty, którzy mają tendencję do widzenia w słowach oponentów czegoś, czego tam ani trochę nie ma.

Zatem primo – Wielka Brytania jest suwerennym państwem, a suwerenne państwo ma prawo samo ustalać reguły obowiązujące na jego granicach i na jego obszarze. W dodatku te reguły Zjednoczone Królestwo może ustalać nawet bardziej samodzielnie od momentu, gdy wyszło z Unii Europejskiej.

Secundo – punkt pierwszy nijak nie oznacza, że ktokolwiek bądź nie ma prawa tych reguł krytykować, wskazywać na zagrożenia, jakie stwarzają lub na ich sprzeczność z wartościami, jakie oficjalnie to państwo reprezentuje.

Tertio – każdemu wolno mieć własny pogląd na tę sprawę (i praktycznie na każdą inną), co nie znaczy, że ten pogląd nie może być krytykowany.

Quarto – porównujmy to, co porównywalne. Nie porównujmy ze sprawą Ziemkiewicza polityki imigracyjnej, mającej za swoją podstawę duże zagadnienia: fizyczne bezpieczeństwo państwa albo problemy społeczne, które mogą wyniknąć z niekontrolowanej migracji. Nie porównujmy sprawy Ziemkiewicza z próbą nielegalnego przekroczenia granicy. Mielibyśmy z czym sprawę Ziemkiewicza porównać, gdyby np. Polska zabroniła wjazdu na swoje terytorium – czysto teoretycznie – George’owi Sorosowi twierdząc, że głoszone przez niego poglądy są sprzeczne z polskim systemem wartości i stanowią dla państwa zagrożenie. Albo, by nie szukać aż tak daleko, gdyby bana na polskim lotnisku dostała Rupa Huq, muzułmańska laburzystowska posłanka do Izby Gmin, której Rafał zawdzięcza prawdopodobnie obecne problemy. I zapewniam, że w obu tych przypadkach byłbym tak samo krytyczny, jak jestem teraz. Takiego porównania jednak nie mamy, gdyż Polska – o ile mi wiadomo – nie ma zwyczaju kogokolwiek cofać ze swojej granicy za głoszone poglądy, których istotą nie jest – to ważne zastrzeżenie – nawoływanie do jakiejkolwiek przemocy. Owszem, zdarzyła się odmowa wjazdu dla Davida Irvinga, historyka skazywanego już za negację Holocaustu. Uważam, że była to bardzo zła decyzja.

Wiemy z dokumentów, że Ziemkiewicza z granicy cofnięto czysto uznaniowo. Nie było żadnych twardych powodów, żadnego wskazania na konkretne teksty czy wypowiedzi, mające stanowić groźbę (podczas prywatnej wizyty!) dla stabilności państwowej Wielkiej Brytanii. Było jedynie ogólnikowe stwierdzenie, że poglądy się nie podobają i tyle. I proszę teraz zmywać się w podskokach. Gdybyśmy przynajmniej mieli jako podstawę wyraźnie wskazane opinie Ziemkiewicza, moglibyśmy zacząć się zastanawiać, czy oceniono je właściwie. Lecz tu nie było nawet tego. Nie mam zresztą żadnych wątpliwości, że to, co mogło dotrzeć do osób podejmujących decyzje, było jakimiś strzępkami, wyjętymi z kontekstu fragmentami, a nie rzetelną relacją z poglądów publicysty. Najlepszy dowód, że sformułowanie „mit Holocaustu” zostało zrozumiane jako dowód na zaprzeczanie Holocaustowi. Tak jakby użycie sformułowania „mit Powstania Styczniowego” miało być dowodem na zaprzeczanie temu z kolei faktowi historycznemu.

To pokazuje, że mieliśmy do czynienia z sytuacją typową dla cenzorskich – w szerokim tego słowa rozumieniu – zapędów szeroko pojętej lewicy (tak, w Wielkiej Brytanii w praktyce rządzi lewica, z rozpędu nazywająca się konserwatystami; tak samo zresztą jak w Polsce rządzi lewica, która nazywa się „prawicą”). Oto podstawą do podjęcia działań staje się ogólnikowo sformułowane pojęcie (np. „mowa nienawiści”), pod które następnie podciąga się coraz to nowe elementy poglądów, w zależności od tego, jakie jest aktualne zapotrzebowanie tych, którzy konstruują nową cenzurę. To oni są panami definicji, wypełniającymi ją treścią.

Żeby było jasne: nie pod wszystkimi, może nawet pod całkiem wieloma wypowiedziami Rafała bym się nie podpisał. Czasem ze względu na treść, czasem jedynie formę, a czasem to i to. Każdy ma swój styl, zapatrywania, oceny. Nie odnotowałem jednak nigdy żadnego nawoływania do przemocy ani żadnych „fobicznych” poglądów. Odnotowałem natomiast, że lewica uwielbia kwalifikować rozmaite poglądy krytyczne wobec niektórych aspektów rzeczywistości jako „fobie”, które trzeba zwalczać urzędowo. I tak na przykład „islamofobem” można zostać jedynie za wskazywanie agresywnych aspektów islamu – które oczywiście istnieją – albo skutków dla zachodnich cywilizacji, jakie w bezsprzeczny sposób wynikają ze zmian demograficznych polegających na napływie muzułmanów. Antysemitą z kolei można się stać tylko dlatego, że przypomni się o roli Żydów w aparacie bezpieczeństwa po II wojnie światowej (znów – czysty fakt historyczny).

Katalog poglądów, za które chce dzisiaj blokować lewica, wydłuża się praktycznie z każdym miesiącem. Ostatnio doszły do niego zagadnienia związane z epidemią – vide najnowsze zapowiedzi YouTube’a o blokowaniu kanałów „kwestionujących skuteczność szczepionek na COVID” (a zatem można jedynie tę skuteczność wychwalać i twierdzić, że jest znakomita, choć jest to wciąż przedmiotem debaty i dyskusji ściśle naukowej).

Z pewnością nie przyszłoby mi natomiast do głowy, żeby zażądać „w odwecie” blokowania za poglądy Magdaleny Środy, zwolenników twardej segregacji sanitarnej, Adama Bodnara czy Sylwii Frołow – niezależnie od tego, za jak głupie, bzdurne czy nawet groźne miałbym kiedykolwiek ich opinie. W swoim ostatnim felietonie na portalu DoRzeczy (w ramach DoRzeczy+) zacytowałem pierwszy paragraf Kodeksu Człowieka Pobłażliwego zmarłego przed niemal dokładnie 30 laty Stefana Kisielewskiego. Brzmi on:

Człowiek pobłażliwy dobrze się czuje wśród rozmaitości zjawisk, form, koncepcji i poglądów. Człowiek pobłażliwy nigdy nie przyłoży ręki do akcji mającej na celu redukcję mnogości zjawisk, redukcję taką bowiem będzie uważał za akt sprzeczny z pobłażliwością.

W dzisiejszym świecie „Kisiel” musiałby straszliwie cierpieć, widząc, że to nie jakieś totalitaryzmy, ale demokracje zaczynają się bawić w redukowanie „rozmaitości zjawisk, form, koncepcji i poglądów” w imię generalnie dobrego samopoczucia. Bo w gruncie rzeczy takie jest zawsze wytłumaczenie: chodzi o to, żeby ktoś nie poczuł się „urażony”: muzułmanie, Murzyni, ludzie LGBT, ateiści, ubożsi i tak dalej (niektórym to prawo do bycia urażonym jednak nie przysługuje – na przykład katolikom albo białym, heteroseksualnym przedstawicielom klasy średniej w USA). Z kolei „urażonym” wolno reagować demolowaniem pomników albo robieniem burd na ulicach. Jako że zawsze znajdzie ktoś urażony jakimś krytycznym, choćby najłagodniejszym poglądem, można w ten sposób wyrzucić z publicznego dyskursu praktycznie każdego.

Największym rozczarowaniem jest to, że – zwłaszcza w podzielonej Polsce – wokół kwestii swobody wymiany poglądów nie ma już śladu konsensusu. Jest tylko kalizm. Wydawałoby się, że sprawa jest prosta: wszystkie strony sporu w imię w gruncie rzeczy własnego interesu powinny się zgodzić, że poglądy  (z wyłączeniem nawoływania wprost do stosowania przemocy) nie są powodem do jakiejkolwiek formy dyskryminacji, rozumiejąc, że to jest zawsze broń obosieczna. Nawet jeśli dzisiaj jedna strona sporu ma przewagę i może się cieszyć, że jej przeciwnicy dostają po głowie, w którymś momencie szala może się wahnąć w drugą stronę. Jeśli pójdziemy tutaj szlakiem logiki odwetu, wówczas oberwą ci, którzy obecnie tryumfują. Są już zresztą takie pomysły – których nie wspieram – jak zakaz organizowania choćby Parad Równości. Widziałem też apele – niepochodzące od anonimowych kibiców, ale szanowanych uczestników życia publicznego – żeby w rewanżu odmawiać wjazdu do polski brytyjskim publicystom o lewicowych poglądach. To zły, bardzo zły pomysł.

Wygląda jednak na to – tak można wnioskować z awantury po sprawie Ziemkiewicza – że widzenie kwestii w szerszej perspektywie, wykraczającej poza spór dwóch obozów ideowych, jest nadzwyczaj rzadkie. Przy takim postrzeganiu pozostają jedynie klasyczni liberałowie, próbujący wciąż bronić wolności, w tym wolności słowa, jako wartości pryncypialnej.

Przy okazji objawia się tutaj jeszcze jeden problem. W przypadku wolności słowa i poglądów nie ma miejsca na szarości. Szarości są pretekstem do coraz śmielszych ograniczeń. Jedyną granicą – jako się rzekło – jest wyraźne nawoływanie do przemocy czy popełnienia przestępstwa (tak jak definiuje je kodeks karny). W każdym innym przypadku wyłącznym ograniczeniem powinna pozostać droga cywilna. Jeżeli zaczniemy rozróżniać – te poglądy są dopuszczalne, tamte nie – ta metoda zawsze otworzy drogę do manipulowania.

Od lat powtarzam, że to przede wszystkim wolność słowa i poglądów jest w defensywie. Dlatego patrząc z pozycji konserwatywnej, warto zgodzić się mimo wszystko na pewne niedogodności, na rezygnację z karania z urzędu za naruszanie ważnych dla nas wartości, na gotowość do naruszania ważnych dla nas granic, a w zamian przywrócić pełną swobodę dyskusji. Tyle że to oczywiście ideał. Patrząc realnie, mamy przed sobą trudny do rozwiązania dylemat: jeśli jedna strona będzie bronić liberalnego podejścia, a druga – wykorzystywać wszystkie instrumenty, aby siłą sekować każdy pogląd inny niż jej własny, strona liberalna będzie przegrywać.

W 1415 r. pod Azincourt doszło do najsłynniejszej bodaj bitwy wojny stuletniej. Naprzeciwko siebie stanęli Francuzi w sile 12 tysięcy jazdy, 11 tysięcy piechoty i 3 tysięcy łuczników. Po stronie angielskiej było jedynie niespełna 5 tysięcy łuczników i 800 piechoty. Dysproporcja była porażająca. A jednak bitwa zakończyła się kompletną francuską klęską, ponieważ Francuzi, których armia składała się w ogromnej części ze szlachty, w walce próbowali trzymać się zasad rycerskiego pojedynku, podczas gdy rekrutujący się z pospólstwa angielscy łucznicy (długi angielski łuk był niezwykle groźną bronią) zasady mieli gdzieś – szyli strzałami w wielmożów, dobijali rannych bez litości, a w pewnym momencie bez szemrania wykonali rozkaz Henryka V, dokonując rzezi kilkuset jeńców, aby zapobiec ich ewentualnemu buntowi. Dzisiaj zwolennicy liberalnego podejścia są jak francuska szlachta, a lewaccy cenzorzy – jak angielscy łucznicy pod Azincourt.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną