Opłata reprograficzna po nowemu stworzy ANKAZ

Doceniasz tę treść?

Najpierw appendix do mojego poprzedniego tekstu, poświęconego pomysłowi na wykreowanie Absolutnie Nadzwyczajnej Kasty Artystów Zawodowych (ANKAZ – jaki ładny akronim wyszedł, prawda?). Już po jego publikacji odbyła się prezentacja Polskiego Ładu, będącego w istocie pomysłem na zaoranie coraz słabiej zipiącej klasy średniej i mnóstwa drobnych przedsiębiorców (odsyłam do mojego komentarza na portalu Onet.pl). W swoim wystąpieniu Jarosław Kaczyński wyjawił, że haracz od sprzętu elektronicznego to sposób na utrwalenie polskiej tożsamości kulturowej. Jest to z pewnością jeden z największych nonsensów, jakie kiedykolwiek padły publicznie. Nie będę tłumaczył, dlaczego, bo uczyniłem to już w moim poprzednim tekście. Dość wskazać, że powiązanie zabezpieczenia socjalnego ANKAZ z utrwalaniem tożsamości kulturowej lub w ogóle dbaniem o narodową kulturę jest nie tylko nikłe – jego po prostu nie ma. I Naczelnik go oczywiście nie wskazał, bo nie mógł. Być może plan ograbienia nas wszystkich na rzecz Funduszu Wsparcia oraz ZAiKS-u ma jako podstawę całkowicie iluzoryczne moim zdaniem założenie, że to zneutralizuje środowisko artystyczne w obliczu strat, jakie ci ludzie poniosą w razie wdrożenia rozwiązań z Polskiego Ładu.

Gdy idzie o samą opłatę reprograficzną, trzeba rozprawić się z kilkoma mitami. Pierwszy z nich, powtarzany zresztą przy okazji każdego kolejnego podatku pośredniego, jakkolwiek by się nie nazywał, wprowadzanego przez rządzących, to ten, że za zmiany nie zapłacą końcowi klienci czy usługobiorcy. Otóż takiego przypadku jeszcze nie było w historii ekonomii, nawet jeśli próbowano taką możliwość zablokować prawnie. Warto przypomnieć sobie, jak było z opłatą emisyjną, dorzuconą do hurtowej ceny paliwa od początku 2019 r. Jak wiadomo, Orlen buńczucznie zapewniał, że „weźmie ją na siebie”, po czym nabrał wody w usta, a analitycy wskazywali, że ceny paliw na stacjach odpowiednio wzrosły jeszcze przed wejściem w życie tego podatku. Dziś, gdyby nie on, moglibyśmy płacić o ok. 10 gr mniej na litrze benzyny. Dokładnie to samo stanie się z cenami sprzętu elektronicznego, które wzrosną proporcjonalnie do ceny pierwotnej i nałożonej opłaty.

Niektórzy – i trudno nazwać ich inaczej niż analfabetami ekonomicznymi – argumentują, że przecież projekt ustawy nakłada obowiązek uiszczania opłaty na producentów. Powołują się na wprowadzane przez ustawę zmiany w Ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Ma się tam znaleźć art. 20a, który brzmi:

Obowiązek zapłaty opłaty ciąży na:

1) producentach, importerach lub podmiotach dokonujących wewnątrzwspólnotowego nabycia towarów, będących przedsiębiorcami w rozumieniu ustawy z dnia 6 marca 2018 r. – Prawo [tak w oryginale] lub innymi osobami wpisanymi do Krajowego Rejestru Sądowego, którzy wprowadzają na rynek krajowy towary, o których mowa w art. 20 ust. 1;

2) podmiotach dokonujących sprzedaży wysyłkowej z terytorium państwa członkowskiego na terytorium RP na rzecz osoby fizycznej nieprowadzącej działalności gospodarczej w rozumieniu ustawy z dnia 6 marca 2018 r. – Prawo przedsiębiorców.

Osoby, które twierdzą, że ten zapis gwarantuje, że klienci nie zapłacą więcej, najwyraźniej nie rozumieją podstawowych mechanizmów prawnych i ekonomicznych. Ustawa czyni z producentów, importerów lub dystrybutorów jedynie płatników opłaty reprograficznej, ale to nie znaczy, że nie mogą oni powiększyć ceny końcowej lub swojej marży o jej wysokość. To dokładnie ten sam mechanizm, co w przypadku opłaty emisyjnej: jej płatnikami nie są przecież klienci, tankujący benzynę na stacjach, co nie zmienia faktu, że jej koszt przerzucono właśnie na nich.

Co więcej, sama natura opłaty reprograficznej sprawia, że ostatecznie nie może ona obciążać producenta, importera czy dystrybutora, bo jest rekompensatą dla twórcy za korzystanie ze skopiowanych utworów. A to nie producent, importer czy dystrybutor z nich korzystają, tylko końcowy użytkownik sprzętu (czysto teoretycznie, bo faktycznie niekoniecznie – o czym niżej).

Mit drugi – został on nawet zapisany w ocenie skutków regulacji – powiada, że aby klienci nadal kupowali w Polsce, producenci będą musieli wziąć opłatę reprograficzną na siebie. W OSR czytamy (proszę się trzymać):

Ceny sprzętu elektronicznego w głównej mierze uzależnione są nie od podatku VAT czy też nałożonych opłat, ale od polityki cenowej producenta narzuconej przez niego dla konkretnego rynku. Koszt wytworzenia znacznej części sprzętu to bowiem ułamek jego ceny. Autorzy projektu zakładają, że producenci sprzętu, by utrzymać konkurencyjność oferowanych produktów będą musieli obniżyć ceny, by zrekompensować wzrost opłaty. Jeżeli tego nie zrobią, konsumenci korzystając z jednolitego rynku w UE będą zamawiali produkty elektroniczne z innych krajów UE.

To nie jest tekst z kabaretu. OSR znajdą Państwo tutaj. Jej autorzy twierdzą – po pierwsze – że ceny sprzętu czy w ogóle towarów nie są uzależnione od opodatkowania przez państwo. Nie wiem, na jakiej podstawie to twierdzenie wysuwają. Może to bardzo leciwi fachowcy, którzy nauki pobierali jeszcze na Uniwersytecie Marksizmu-Leninizmu.

Lecz najzabawniejsze jest założenie, że producenci sprzętu, aby utrzymać konkurencyjność, będą musieli pochylić się nad polskim rynkiem i obniżyć swoje wyjściowe ceny. To absurd pokazujący, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy kompletnie nie kontaktują z rzeczywistością ekonomiczną.

Po pierwsze – żeby chcieć „utrzymać konkurencyjność”, trzeba mieć z kim konkurować. Rynek elektroniki jest konkurencyjny w coraz mniejszym stopniu. Rynek smartfonów na przykład to dziś w praktyce ledwie kilka firm. Ostatnio odpadło koreańskie LG, natomiast producentów, poza marginalnymi, można dzisiaj wyliczyć na palcach jednej ręki: Samsung, Apple, Huawei (wykluczone z ekosystemu Google’a), Motorola, Xiaomi, może jeszcze Oppo. Gdzieś na końcu ledwo zipiące Sony. Wybór jest mniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Podobnie rzecz się ma z tabletami czy komputerami: Apple (które ma i tak swoją niszę i z nikim nie musi konkurować), Lenovo, Asus, Acer, HP, Dell, może Microsoft. Te rynki są już w praktyce oligopolami.

Po drugie – kompletnie bezpodstawne jest założenie, że jakikolwiek producent będzie się przejmował narzuceniem opłaty reprograficznej na jego sprzęt w Polsce. Polska jest dla zdecydowanej większości z nich rynkiem marginalnym. Samsung sprzedaje kwartalnie ponad 70 mln smartfonów. W całym 2020 r. ta firma sprzedała w Polsce 1,86 mln sztuk takiego sprzętu. Nie ma więc najmniejszego powodu, żeby np. Samsung modyfikował swoją politykę cenową z powodu nowego podatku pana Glińskiego. Szczególnie, że problem tak naprawdę nie dotknie producentów (oni swoje tą czy inną drogą i tak sprzedadzą, ponieważ ludzie, tak czy owak, będą musieli kupować komórki czy komputery), ale importerów i dystrybutorów. To oni będą musieli podnieść ceny, gdyż – wbrew twierdzeniom obrońców opłaty – pracują dzisiaj w Polsce na minimalnych marżach, na ogół niższych niż 1 procent.

Dalej autorzy OSR piszą – co jest już naprawdę skandaliczne – że konsumenci w razie czego przeniosą się do zagranicznych sklepów. Czyli stwierdzają, że jeśli łapówki dla „zawodowych artystów” polskie firmy nie pokryją de facto z własnych pieniędzy – niech zdychają. A Polacy niech kupują u Niemców albo Francuzów. I tak faktycznie może się stać.

Nie ma też uzasadnienia poszerzenie zakresu opłaty, chyba że oficjalnie uznamy ją za haracz niemający związku z jej pierwotnym uzasadnieniem i przeznaczeniem. Według projektu ustawy miałaby ona objąć niemal każdy używany na co dzień sprzęt elektroniczny, nawet jeśli jego powiązanie z kopiowaniem utworów na własny użytek jest trudne do wykazania. To dotyczy dzisiaj przede wszystkim smartfonów, na które ma być nałożony nowy podatek. Smartfon owszem, służy do czytania książek, ale legalnie kupionych e-booków. Owszem, słucha się na nim muzyki, ale przez legalne serwisy streamignowe jak Spotify, które wynagradzają artystów. Gdzie tu miejsce na kopiowanie utworów? W ogóle w dobie streamów i e-booków zakres kopiowania utworów na własny użytek jest niewielki, a jeśli projektodawca jest innego zdania, powinien przedstawić na to dowody. Żadnych jednak wyliczeń w tej sprawie nie zaprezentowano. Próżno szukać ich również w OSR.

Podobnie zresztą jak nie znajdziemy tam żadnych wyliczeń, dotyczących faktycznego zapotrzebowania artystów na pomoc socjalną, którą ma zapewniać opłata. OSR wylicza sumy, jakie będą musieli uiścić płatnicy, na ponad 300 mln zł rocznie. To prawdopodobnie mocne niedoszacowanie. Tymczasem znaczna część tych pieniędzy ma trafić do organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, w tym do ZAiKS – odpowiednio 51 proc. i 70 proc. z opłat od dwóch rodzajów sprzętu i nośników. Reszta trafi do Funduszu Wsparcia, który będzie zresztą kolejną biurokratyczną strukturą. ZAiKS natomiast nie jest organizacją pod jakąkolwiek kontrolą – jest organizacją prywatną, której gospodarka finansowa budziła gigantyczne kontrowersje, a której inspektorzy wsławili się wielokrotnie nękaniem przedsiębiorców, na przykład za grające w salonie fryzjerskim radio.

Co zatem nam się tu szykuje? Ujmując to możliwie lapidarnie – rząd chce wprowadzić system, na który wyciągnie kasę od nas wszystkich, który może doprowadzić do upadku polskie firmy handlujące elektroniką użytkową, oraz który ma stworzyć ANKAZ, uzależnioną od władzy – bo to od niej będzie zależało podtrzymanie systemu. W jego ramach artystyczne miernoty będą mogły przetrwać za nasze pieniądze. To nie jest zaskakujące w kontekście Polskiego Ładu, bo schemat, który wyłania się z jego założeń, jest podobny: uzależnić jak największą liczbę obywateli od państwa i jego łaskawości. Za nasze własne pieniądze.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną