Podatek progresywny, czyli kara za pracę. Polemika z Tomaszem Markiewką

Doceniasz tę treść?

Jeżeli gdziekolwiek czytam lub słyszę, że coś jest „zachodnim”, względnie „cywilizacyjnym” standardem, to natychmiast odchodzi mi ochota na dalsze słuchanie i czytanie. Przypomnę: uzasadnianie jakiegokolwiek rozwiązania tym, że gdzieś ono istnieje – choćby było to bardzo wiele miejsc – nic nie wnosi. Z powszechności jakiegoś rozwiązania w żaden sposób nie wynika, że jest ono skuteczne, a przede wszystkim słuszne – również w etycznym sensie. Owszem, możemy przyglądać się przykładom rozwiązań przyjmowanych gdzie indziej, pod warunkiem, że przyglądamy się krytycznie i odnosimy je do polskich warunków, specyfiki oraz bierzemy poprawkę na wszystkie różnice. Ale i tak nie znaczy to, że są one dobre w najbardziej fundamentalnym sensie tego słowa.

Gdy zatem przeczytałem tytuł tekstu Tomasza Markiewki na OKO Press – „Progresywne podatki to »równanie w dół«? Nie, to cywilizacyjny standard” – nie miałem ochoty czytać dalej. Zrobiłem to jednak, bo czasem warto się przemóc, żeby zawalczyć z fałszywymi, groźnymi tezami.

Warto na początek odnotować – choć nie powinno to być żadne zaskoczenie – że lewicowy portal i lewicowy publicysta gorąco wspiera PiS w jego zamiarze przywalenia sporej grupie podatników w pełni proporcjonalnymi do dochodu składkami zdrowotnymi. Po prostu – lewica wspiera lewicę. Czytelnicy tego bloga wiedzą doskonale, że od dawna staram się przekazywać swoim odbiorcom tę prostą prawdę, iż PiS jest po prostu klasyczną partią socjaldemokratyczną, i to nie tylko na polu gospodarki. Patriotyczna retoryka niczego tu nie zmienia.

Najpierw przypomnienie sprawy podstawowej: czym różnią się podatki progresywne od systemu liniowego? W tym drugim każdy z podatników płaci na rzecz państwa identyczną część swoich zarobków – co oczywiście nie oznacza, że płaci tyle samo (jak w przypadku podatku pogłównego). Np. 15 proc. od 5 tys. to znacznie mniej niż 15 proc. od 20 tys. W przypadku systemu progresywnego zaś im więcej się zarabia, tym większą część oddaje się państwu w podatkach. Ta progresja ma zwykle formę progów. Pomiędzy tymi dwoma rozwiązaniami są różne poziomy progresji, w tym systemy względnie płaskie, czyli takie, gdzie mogą istnieć, powiedzmy, jedynie dwa progi podatkowe, ale ten drugi może być procentowo niewiele wyższy od pierwszego i może dotyczyć jedynie osób o bardzo wysokich dochodach.

I już tutaj dochodzimy do podstawowego błędu w rozumowaniu Markiewki. Wychodzi on bowiem od Polskiego Ładu i jego krytyki ze strony liberałów (m.in. ze strony prof. Leszka Balcerowicza czy mojej). Tylko że zwiększenie progresji podatkowej w ramach tego programu, o którym tak chętnie mówią Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki, nie opiera się na dodaniu kolejnych progów podatkowych w ramach systemu podatków osobistych, ale na wprowadzeniu pełnej proporcjonalności składki zdrowotnej. Tymczasem składka zdrowotna – przynajmniej formalnie – wciąż nie jest podatkiem, ale parapodatkiem. Jest w większości przypadków przymusowa, tak jak podatki, ale przynajmniej w teorii nie służy finansowaniu ogólnych zadań państwa, lecz bardzo konkretnego sektora: usług zdrowotnych dla jej płatnika. Nie jest to więc sytuacja taka jak przy podatkach osobistych, gdy wysokość naszego wkładu do budżetu nie upoważnia nas do oczekiwania wyższego standardu usług. Nie jest tak, że dla płacących po kilkaset tysięcy rocznie są drogi lepsze niż dla tych, którzy płacą po 2 tys. Albo, że do tych pierwszych szybciej przyjeżdża na wezwanie policja. I nikt tego nie może oczekiwać, bo nie taka jest natura powszechnych podatków.

Jednak składka zdrowotna to już co innego. Tutaj mamy konkretną usługę, której koszt dla każdego obywatela jest liczony identycznie. To znaczy, że leczenie np. ciężkiego zapalenia płuc u milionera i biedaka będzie – przynajmniej w teorii – przebiegało identycznie i kosztowało tyle samo. Milioner nie mógłby w służbie zdrowia liczyć na wyższy standard po wejściu w życie Polskiego Ładu, choć zacząłby płacić o wiele większą składkę. Zatem składka na konkretny cel, mająca finansować konkretną usługę, zostałaby potraktowana jak klasyczny podatek. Choć PiS nie zamierza zmieniać jej natury.

Dalej jednak jest jeszcze śmieszniej. Jeśli przysłuchać się argumentacji Jarosława Kaczyńskiego (na przykładzie jego wystąpienia w Rypinie), prezes PiS mówi coś takiego: bogaci nie płacą proporcjonalnie do całości swoich dochodów, a leczą się w prywatnej służbie zdrowia, natomiast jeśli tam coś pójdzie źle, ratują ich państwowe szpitale. I dlaczego – pyta Kaczyński – mają za to płacić ubożsi?!

To niebywały gwałt na logice, który Markiewka całkowicie pomija, pisząc wciąż o podatkach jako takich. Bogatsi generalnie bardziej o siebie dbają (pokazują to wszystkie badania, obrazujące kondycję zdrowotną bogatszych i uboższych społeczeństw oraz obywateli tychże) oraz faktycznie korzystają na co dzień z prywatnych abonamentów medycznych. To oznacza, że przez większość czasu stanowią dla systemu znacznie mniejsze obciążenie niż ubożsi. Bywa, że płacą składki zdrowotne, przez lata nie wchodząc w żadne relacje z publiczną służbą zdrowia. Gdy zaś już do niej trafiają – możliwe, że z poważnym problemem – ich leczenie kosztuje dokładnie tyle samo, co leczenie osoby, która opłacała składkę absolutnie minimalną. Twierdzenie Kaczyńskiego, że „ubodzy finansują bogatym służbę zdrowia”, jest więc kompletnie nieuprawnione. Jeśli już, to jest odwrotnie, bo to niskie składki uboższej osoby nijak nie wystarczają na jej leczenie, kiedy trafia ona do szpitala z poważnym problemem.

Zajmijmy się teraz kilkoma najjaskrawiej błędnymi tezami Markiewki. Twierdzi on, że celem podatków jest zmniejszanie nierówności pomiędzy grupami społecznymi. To założenie nie tylko błędne, ale też groźne. Podatki w żadnym wypadku nie powinny być instrumentem tak pojmowanej inżynierii społecznej. Cel podatków jest i powinien być tylko jeden: sfinansowanie potrzeb państwa, najlepiej tylko tych najbardziej podstawowych – w sposób możliwie efektywny i możliwie mało uciążliwy dla podatników. Jeżeli za cel uznajemy zmniejszanie nierówności społecznych, to zaczynamy podatki widzieć nie jako źródło dla wydatków państwa, ale jako narzędzie realizacji idei „sprawiedliwości społecznej”, czyli metodę na odbieranie bogatszym, żeby biedni poczuli się lepiej. A to prosta droga do całkowicie instrumentalnego traktowania polityki podatkowej i najgorszych możliwych pomysłów w tej dziedzinie, niemających już zgoła nic wspólnego z finansowaniem wspólnego dobra.

Markiewka wyjaśnia:

Dlaczego jednak w ogóle przejmować się nierównościami i próbować je zmniejszać? Bo gdy wymykają się one spod kontroli, mają negatywne skutki społeczne. Mogą obniżać mobilność społeczną, niszczyć spójność społeczeństwa czy nawet spowalniać rozwój gospodarczy.

To oczywiście nie jest takie proste. Wokół kwestii walki z nierównościami i jej zasadności od wielu lat trwa dyskusja. Lewica uważa, że nierówności są złe same z siebie i jest to jej teza obrabiana na różne sposoby od momentu wypracowania pierwszych komunistycznych idei. Otóż nie – nierówności nie są złe same z siebie. Mogą faktycznie prowadzić do napięć społecznych, jeśli stają się bardzo wielkie. Tylko że tu pojawiają się dwa pytania. Po pierwsze – czy Polska faktycznie ma z tym problem? Obserwacja życia społecznego nie potwierdza tezy, że mamy tu do czynienia z problemem skrajnie nabrzmiałym. Po drugie – nawet gdyby taki był, czy faktycznie polityka podatkowa jest najlepszym i w ogóle dopuszczalnym sposobem radzenia sobie z nim?

Markiewka odwołuje się do raportu OECD:

Rodziny i społeczności w wielu państwach zdają się uwięzione na najniższych szczeblach drabiny społecznej, w szczególności od lat 80. XX wieku. To oznacza, że dziecko urodzone w rodzinie o niskich dochodach ma mniejsze szanse na awans niż jego rodzice i poprzednie generacje: zarówno pod względem wykonywanego zawodu, jak i zarobków.

To może być prawda (czy akurat w Polsce?), lecz znów: przyczyn tego może być wiele i nie ma żadnego powodu, aby zakładać, że jedną z nich jest zbyt mała progresja podatkowa. Co więcej, można sobie wyobrazić, że takiemu problemowi dobrze zorganizowane państwo może zapobiegać, nie wprowadzając daleko idącej progresji podatkowej (albo nie wprowadzając jej w ogóle) poprzez dobrze skonstruowane systemy stypendialne i – ogólniej – promowanie ludzi utalentowanych.

Owszem, jest w tekście Markiewki odwołanie do interesującej analizy Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmenta „Between communism and capitalism: long-term inequality in Poland, 1892–2015”. Autorzy wielokrotnie powołują się na guru równości, Thomasa Piketty’ego, ale ich konkluzje nie mają charakteru absolutnego. Stwierdzają, że nierówności (o ile nie są bardzo duże) mogą mieć dla rozwoju gospodarczego znaczenie stymulujące. W konkluzji piszą, że nierówności są kształtowane przez czynniki ekonomiczne, społeczne i polityczne. Twierdzenie, że zinstrumentalizowanie polityki podatkowej powinno być tutaj głównym sposobem radzenia sobie z problemem – o ile w ogóle uznamy, że on istnieje – jest nieuzasadnione. Nie ma też we wspomnianym badaniu analizy przełożenia obecnych nierówności na sytuację społeczną czy polityczną.

Oto kolejny fragment wywodu Markiewki:

Kiedy centrum badawcze The Initiative on Global Markets zapytało w 2019 roku ponad dwadzieścioro europejskich ekonomistów i ekonomistek, czy wzrastające nierówności osłabiają liberalne demokracje, niemal wszyscy zgodzili się z tym stwierdzeniem. Tylko jedna osoba nie była pewna. „Liberalne demokracje opierają się na idei dzielenia się owocami wzrostu gospodarczego” – uzasadniał swoją odpowiedź Christopher Pissarides z London School of Economics, sugerując, że zbyt duże nierówności zaprzeczają tej idei.

Trudno uznać subiektywne opinie raptem 20 osób (wybranych nie wiadomo, jak i według jakiego klucza) za wyznacznik czegokolwiek. Dlaczego jedna z tych osób uznała, że liberalne demokracje opierają się na idei redystrybucji – bo do tego sprowadza się jej stwierdzenie – nie mam pojęcia. Równie dobrze można by uznać, że opierają się na idei szacunku dla indywidualnych ambicji i osiągnięć.

Docieramy wreszcie do fundamentalnej kwestii: jakie podatki są sprawiedliwe. Markiewka zauważa, że podatki służą składaniu się na wspólne dobra, ale dodaje:

A dlaczego na dobra wspólne należy składać się za pomocą progresywnych podatków, a nie liniowych czy regresywnych? Dlatego, że podatki są różnym obciążeniem w zależności od naszych zarobków. Jeśli ktoś otrzymuje dwa i pół tysiąca złotych na rękę, to – powiedzmy – 40 proc. podatek oznaczałby konieczność oszczędzania na podstawowych dobrach życiowych. W innej sytuacji jest ktoś, kto płaciłby 40 proc. od każdej złotówki zarobionej powyżej dwudziestu tysięcy złotych miesięcznie.

Faktycznie, można uznać, że w przypadku osób o relatywnie niskich zarobkach oddanie w podatkach ich części, identycznej jak w przypadku pozostałych podatników, byłoby problemem. Ale przeciwdziałaniu temu służy instrument kwoty wolnej od podatku. I on jest tutaj całkowicie wystarczający, przy czym kwota wolna powinna być odpowiednio wysoka i – co bardzo ważne – identyczna dla wszystkich, ponieważ opiera się ona na założeniu, że zapewnia swoiste minimum egzystencji (aczkolwiek nie musi to być faktyczne jak najniższe minimum), a to minimum jest takie samo dla każdej osoby.

Trudno natomiast uznać za sprawiedliwe odbieranie lepiej zarabiającym większej części zarobionych pieniędzy niż w przypadku gorzej zarabiających. Podatki progresywne to swego rodzaju kara za większe zarobki, nabycie umiejętności, wydajniejszą pracę. Państwo mówi: lepiej ci się wiedzie, więc zabierzemy ci większą część z tego, co uda ci się osiągnąć. To ogromnie demotywujące i jest to właśnie – wbrew temu, co pisze Markiewka – równanie w dół. Osiągając mniej, zostaje się nagrodzonym przez państwo poprzez odebranie niższej części dochodu. Osiągając więcej – zostaje się ukaranym. I naprawdę nie ma znaczenia, ile państw ten perfidny system kar i nagród stosuje. Jego ocena powinna być w każdym wypadku negatywna.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną