W dyskusjach o Polskim Ładzie i o tym, kto ma się do niego głównie dokładać, powtarza się wątek solidarności. PiS na tym pojęciu zbudował przecież dużą część swojego przekazu, a już zwłaszcza wątku dotyczącego polityki socjalnej. Ten schemat – „Polska solidarna kontra Polska liberalna” został wynaleziony wiele lat temu, w różnych postaciach przewijał się w narracji PiS cały czas, dziś zaś znowu gra główną rolę, choć druga część tego hasła właściwie nie ma już racji bytu i nic dziwnego, że się w wypowiedziach polityków obozu władzy nie pojawia. Nie ma bowiem za bardzo komu przypiąć łatki strasznego liberała.
Koalicja Obywatelska dawno poszła w ślady PiS i jej liberalny przekaz jest niemal nieobecny – jeśli już, to w postaci napomknięć pojedynczych polityków, jednak w tym, co bywa nazywane programem, w zasadzie nie istnieje. PSL, które próbowało pozycjonować się jako nowoczesna partia mówiąca również w imieniu przedsiębiorców, trwa w marazmie i nie wiadomo, czy z niego w ogóle wyjdzie. Lewica – wiadomo, próbuje przebić PiS w socjalnych majaczeniach. Jedynie Konfederacja konsekwentnie trwa przy liberalnym gospodarczo przekazie – szczególnie jej wolnościowe skrzydło – ale trudno partii Jarosława Kaczyńskiego robić we własnym przekazie z Konfederacji Wielkiego Przeciwnika. Efekt mógłby być odwrotny od zamierzonego, czyli zacząłby niemal na pewno Konfederację wzmacniać, a jest to przecież dla PiS na jego własnym polu przeciwnik najpoważniejszy (nie licząc, rzecz jasna, własnych koalicjantów – ale to inna opowieść).
Mamy zatem frazę „Polska solidarna kontra”… nie wiadomo, kto. Może kontra liberalni publicyści, tacy jak autor tego tekstu? Ci wstrętni liberalni publicyści ośmielają się postawić pytanie, co właściwie „Polska solidarna” oznacza i jaką podstawę mają owe apele o solidarność, kierowane do ludzi, którzy nie są wcale bogaczami, jak usiłują nam wmawiać rządzący. Nie są nawet klasą średnią. Są zaledwie lepiej zarabiającymi przedstawicielami klasy aspirującej do klasy średniej.
Solidarność ma być, w mniemaniu rządzących, słowem kluczem, uzasadniającym agresywną redystrybucję, której celem nie jest przecież należyte zasilenie państwa, tak by mogło wypełniać swoje podstawowe funkcje – a to powinien być jedyny cel podatków – lecz wyrównywanie poziomu zamożności: zabieramy trochę bogatszym, żeby rozdać biedniejszym. Pomijam tutaj całkowicie bezzasadne założenie, że nierówności materialne są z zasady czymś złym. Przede wszystkim jednak jest to używanie polityki podatkowej do realizacji celu, któremu ona nigdy nie powinna służyć. To tak jakbym wziął jeden ze swoich pistoletów, naładował go, wprowadził nabój do komory, po czym zaczął kolbą przybijać gwoździe.
Władza stworzyła obłudną narrację, opartą na haśle solidarności. Przede wszystkim jest to solidarność jednostronna. Ma dotyczyć jedynie grupy, która na Polskim Ładzie ma stracić. Tylko że solidarność nie oznacza zobowiązania jednostronnego. Oznacza, że wszyscy wespół służą jakiemuś celowi, przynoszącemu korzyść również dla wszystkich. To nie jest ten przypadek. Jeśli wymaga się solidarności od jakiejś wybranej grupy, nie nakładając wzajemnych zobowiązań na inne grupy, to nie mówimy tutaj wcale o solidarności.
Gdzie w Polskim Ładzie czy szerzej – polityce prowadzonej przez Zjednoczoną Prawicę miejsce na solidarność innych wobec tych, którzy mają być przede wszystkim źródłem pieniędzy? Gdzie tu jakiś wspólny cel? Gdzie jakakolwiek korzyść, która ma wyniknąć z nowych rozwiązań dla tych, którzy na nich stracą? Ujmując rzecz obrazowo: mamy dwie osoby – przedsiębiorcę zarabiającego 12 tys. złotych brutto oraz beneficjenta rozlicznych programów socjalnych, zarabiającego 3 tys. zł brutto. Tego pierwszego państwo zmusi, żeby okazał „solidarność” temu drugiemu. Zabierze mu pieniądze i odda biedniejszemu. Co natomiast biedniejszy w ramach „solidarności” przekaże bogatszemu? Posługiwanie się pojęciem solidarności dla uzasadnienia redystrybucji jest zwykłym fałszem i hipokryzją.
Jej szczytem było stworzenie daniny solidarnościowej, będącej w istocie trzecim progiem podatkowym, obejmującym osoby osiągające dochody powyżej miliona złotych, a wynoszącym 4 procent od sumy przekraczającej tę granicę. To taka sama solidarność jak w sytuacji, gdy w ciemnym zaułku trzyma nas pod nożem bandzior i domaga się, żebyśmy podzielili się z nim tym, co mamy. On zabierze nam pieniądze, a my będziemy mogli ewentualnie zatrzymać portfel. I życie.
Lecz pojawia się jeszcze jedno pytanie, dotyczące podstawowej funkcji polityki fiskalnej: nawet gdyby sprowadzić ciężary podatkowe do zasilania mechanizmów państwa, to dlaczego właściwie płacący więcej – ba, płacący cokolwiek – mieliby mieć poczucie, że obciążenie ich podatkami ma jakiekolwiek sens? Podatki są, a przynajmniej powinny być częścią umowy społecznej, której nie należy traktować jako fundamentu alternatywnego wobec poczucia narodowej wspólnoty czy przynależności kulturowej, ale jako praktyczny wymiar tych kwestii. Otóż państwo nakłada na nas podatki, ale w zamian musi nam coś dawać: bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, sprawną administrację, wydolne sądownictwo, sensowne prawo, jeśli zaś zakres usług publicznych jest szerszy, to również dobrą jakość tego, co się w nim zawiera – na przykład służby zdrowia czy publicznego transportu.
Czy w Polsce rzetelny podatnik, a już szczególnie ktoś płacący przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy podatku rocznie (nie licząc oczywiście wszelkich podatków pośrednich w postaci VAT, akcyzy i innych opłat oraz danin) może czuć, że za te pieniądze kupuje jakość i szacunek, jaki należy się osobie finansującej niemałymi pieniędzmi działanie państwa? Wątpię. Weźmy dwa przykłady. Pierwszy: jak wyglądają media „publiczne”, zasilane z budżetu ogromnymi pieniędzmi? Czy podatnik, niepodzielający poglądów władzy, może mieć poczucie, że finansuje sensowne, faktycznie publiczne przedsięwzięcie? Drugi: jak funkcjonowała przez ostatnich kilkanaście miesięcy policja, mająca dbać o bezpieczeństwo obywateli? Prześladowanie przedsiębiorców, łamanie prawa, agresja, polowania na ludzi bez maseczek – czy to ma dawać poczucie, że składamy się na usługę dobrej jakości, faktycznie służącą obywatelom? W podobny sposób można by zlustrować mnóstwo dziedzin – od sądownictwa, poprzez edukację, na jakości legislacji skończywszy (wszak finansujemy też rząd i polityków). W każdym z tych przypadków musielibyśmy uznać, że zmusza się ludzi do płacenia na coś naprawdę słabego i kiepskiego, na co nie dalibyśmy nawet złotówki, gdybyśmy mieli taką usługę kupować na wolnym rynku.
To nie jest oczywiście problem unikatowy dla rządów PiS, choć ze względu na ekspansywny fiskalizm teraz może być wyjątkowo mocno odczuwalny. III RP w żadnym momencie nie zdołała stworzyć autentycznej motywacji dla podatników. Zawsze dominowała narracja, że złych skąpców trzeba zmusić, aby należycie dokładali się do funkcjonowania państwa. Nigdy nie odwrócono rozumowania: to państwo powinno działać w taki sposób, żeby podatnicy mieli poczucie, iż warto je wspierać finansowo. Dziś zaś wydaje się, że jesteśmy od takiego podejścia dalej niż kiedykolwiek.