Słoń w pokoju pana premiera

Doceniasz tę treść?

Bywają pomysły ekonomiczne tak odkrywcze, tak nowatorskie i zaskakujące, że trzeba na nie zwrócić uwagę publiczności. A gdy jeszcze takim pomysłem zaskakuje nas władza, która może go wcielić w życie, to już zasygnalizować ów pomysł trzeba koniecznie. Może się bowiem zdarzyć, że taki przebłysk geniuszu rządzących nam umknie i nie będziemy w stanie go docenić.

 

Szczęśliwie nie przegapiłem wystąpienia pana premiera Morawieckiego podczas szczytu klimatycznego Togetair 2021. Nie, nie był to jakiś wielki i wysoki szczyt – taki, na którym przywódcy zobowiązują się, że zredukują emisje dwutlenku węgla o 99 procent, żeby potem łaskawie dla swych poddanych obniżyć ten cel do jedynych 80 procent, a potem zrealizować zaledwie w 40 procentach (dzięki Bogu). Szczyt Togetair (cóż za pomysłowa, oryginalna i zabawna gra słów, prawda?) to szczyt lokalny z gatunku tych, na których się gada, na ogół według z góry przyjętego wzorca, nic z tego nie wynika, a jeśli ktoś postanowi zepsuć zabawę i zaczyna coś z narracją niezgodnego, patrzy się na niego, jakby w towarzystwie zanieczyścił powietrze.

Togetair to prywatna inicjatywa, która – na ile udało mi się ustalić – odbyła się w Polsce po raz drugi. Organizuje to wydarzenie Fundacja Czyste Powietrze, która chwali się na swojej stronie tym, że działa w praktyce, a nie tylko zajmuje się gadaniem, więc pomogła w wymianie wielu pieców.

Fundacja bardzo mnie zainteresowała, gdy odkryłem, że na jej stronie internetowej w dziale „o nas” nie ma ani jednego nazwiska. Nie przedstawia się nawet zarząd. Jak na organizatora wydarzenia, w którym brało udział w ciągu trzech dni kilkudziesięciu rządowych i sejmowych notabli, wielu korpoludków i trochę dużych przedsiębiorców – to zadziwiająca wręcz skromność. Musiałem zatem zajrzeć do KRS, żeby ustalić, kto w zarządzie fundacji zasiada. Występuje tam pewna nieścisłość, bo w internetowym zapisie jako prezes widnieje pan Piotr Śmieja, zaś na facebookowej stronie fundacji pojawia się film, w którym jako prezes fundacji występuje pani Agata Śmieja – siostra lub małżonka, jak sądzę. Pan Śmieja jest natomiast bez wątpienia prezesem w firmie Red Snake, o której czytamy na jej z kolei stronie na FB, że to „system grzewczy, który dostarczając energię słoneczną do bezawaryjnych folii grzewczych, ogrzeje Twój dom za darmo”. Mówiąc w pewnym uproszczeniu – ludzie z firmy, zarabiającej na ekotrendach, powołali fundację, która z kolei zorganizowała szczyt o tym, jak wspaniała jest czekająca nas ekologiczna przyszłość i zaprosiła do udziału w nim osoby decyzyjne. Szacuneczek.

Przestudiowałem listę gości i nie znalazłem tam – prócz jednej osoby – nikogo, kto mógłby się przeciwstawić dominującej narracji o bezalternatywności zielonego ładu, ale mówię uczciwie – nie słuchałem żadnych debat poza dwoma wystąpieniami, więc może jednak ktoś takie daleko posunięte wątpliwości zgłaszał. Ten jeden głos sceptyczny i wskazujący na ogromne koszty oraz obciążenia dla polskiego biznesu, zwłaszcza małego i średniego, to występujący podczas jednego z paneli Adam Abramowicz, rzecznik małych i średnich przedsiębiorców, który zresztą musiał się zmierzyć z wysławiającą zalety ekotransformacji Jadwigą Emilewicz oraz z urzędu hurraoptymistycznym w tej sprawie ministrem klimatu Michałem Kurtyką (tym samym, który chwalił się kiedyś, że wypromował Gretę Thunberg, zapraszając ją na COP24 do Katowic).

Wróćmy teraz do wystąpienia pana premiera. Przyznać muszę, że w większości składało się ono z treści na tyle beztreściowej, że niewiele pozostało mi w pamięci. Lecz fragment, rozpoczynający się od metafory słonia w pokoju, trudno było zapomnieć. Oto bowiem Mateusz Morawiecki wyjaśnił, że bardzo ważne jest dla Polski przejście na transport bezemisyjny, zarówno publiczny, jak i prywatny i że rząd w tym kierunku wiele robi. Tu trzeba przyznać, że faktycznie: od trzech lat płacimy w cenie paliwa podatek nazywany dla niepoznaki opłatą emisyjną, a w przyszłości zapłacimy jeszcze za państwowe wsparcie firmy, produkującej śliczną Mizerę, która z całą pewnością zawojuje światowe rynki.

Ze słoniem w pokoju chodziło zaś o to, że prócz niewątpliwych zalet, jakie ma mieć dla nas wszystkich zlikwidowanie emisji z transportu, ma być jeszcze jedna wielka korzyść, o której nikt nie mówi, a która ma być właśnie owym słoniem. Mianowicie na ropę „wydajemy” (nie wiem, kogo miał dokładnie na myśli pan premier, używając tutaj pierwszej osoby liczby mnogiej) od 50 do 70 mld złotych i – zdaniem szefa rządu – gdy przejdziemy na autka elektryczne, te pieniądze zostaną nam w kieszeniach. Tak po prostu.

Musiałem tego fragmentu posłuchać dwa razy, żeby nabrać pewności, że się nie przesłyszałem – ale nie. Zastanówmy się zatem, co musiałoby się wydarzyć, żeby to porażająco proste rozwiązanie wielu polskich problemów, które przedstawił pan premier, było realne.

Po pierwsze – trzeba by założyć, że samochody elektryczne nie będą droższe niż spalinowe. Dziś tak nie jest, a już na pewno nie jest tak, jeśli przeliczyć ich cenę na praktyczność liczoną kilometrami zasięgu i szybkością ładowania. O takich drobiazgach jak absurdalne skomplikowanie systemów ładowania z pierdyliardem standardów wtyczek i ładowarek nawet nie wspomnę.

Po drugie – trzeba by uznać, że polskie firmy paliwowe w jakiś sposób na imporcie ropy tracą. Czyli że to nie jest tak, że kupują ją, przerabiają na benzynę, a potem sprzedają z zyskiem, który jest transferowany do skarbu państwa, ale że kupują ją za budżetowe pieniądze, przerabiają na własny koszt na benzynę i potem rozdają ludziom darmo. Tylko to tłumaczyłoby stanowczą deklarację pana premiera, że „tracimy” na kupno ropy dużo pieniędzy.

Po trzecie – trzeba by założyć, że prąd – ewentualnie wodór – będziemy mieć całkowicie bezpłatnie i w ten genialny sposób zachowamy w kieszeni wszystkie pieniądze, które teraz, również jako gospodarstwa domowe, wydajemy na benzynę. Być może Mateusz Morawiecki pracuje po godzinach w garażu nad tanim reaktorem fuzji jądrowej, który każdy będzie mógł nosić w kieszeni, kosztującym 10 złotych. Bo jeśli nie, to patrząc na obecne ceny prądu, można spokojnie założyć, że do czasu, gdy samochody elektryczne będą stanowić choćby połowę tych jeżdżących po ulicach, prąd do nich nie będzie ani trochę tańszy od benzyny, zwłaszcza w przeliczeniu na realne kilometry zasięgu.

Po czwarte – o czym w ogóle notable rządowi nie wspominają – trzeba by przyjąć, że państwo odpuści sobie spadające wpływy z podatków w cenie benzyny w miarę, jak ubywać będzie aut spalinowych, i nie przerzuci ich na prąd do ładowania elektryków. Ale to raczej utopijne założenie.

Przyznam, że mam z tym wystąpieniem pana premiera problem. Mógłbym założyć, że Mateusz Morawiecki nie rozumie, co mówi. Albo, że nie rozumie najbardziej podstawowych kwestii ekonomicznych oraz związanych z elektromobilnością i transportem w ogóle. Ale przyznają państwo, że to chyba jednak mimo wszystko mało prawdopodobne. Trzeba więc przyjąć, że albo ktoś panu premierowi przygotował coś brzmiącego bardzo efektownie, ale kompletnie głupiego, a pan premier to po prostu wygłosił całkowicie bezrefleksyjnie. Albo – to najgorsza wersja – że Mateusz Morawiecki doskonale wiedział, że plecie srogie androny, ale uznał, że i tak nikt się nie połapie. No cóż.

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną