Socjalistyczny rak

Doceniasz tę treść?

Metody działania realnego socjalizmu są od dziesiątków lat takie same. Nic dziwnego, skoro ten sam jest też realny socjalizm, choć przebiera się na różne sposoby i nazywa się – to ostatnio szczególnie modne – na przykład „zrównoważonym rozwojem”. Socjalizm zawsze polega na tym, żeby uregulować w gospodarce i życiu społecznym to, co nie powinno być regulowane i co doskonale reguluje się samo. Pretekstem do tych regulacji jest, że coś jest dla ludzi „dobre”, co orzeka Rada Mędrców Socjalizmu, złożona z aktualnie sprawujących władzę.

Życie, rzecz jasna, nie poddaje się łatwo tego typu regulacjom, więc szybko znajdują się sposoby omijania wprowadzonych restrykcji – przy czym trzeba przypomnieć, że „omijanie” nie oznacza łamania prawa, choć tak to chcą przedstawiać socjaliści. „Omijanie” to w istocie jedynie wykorzystywanie możliwości, jakie dają przepisy, a o których socjaliści (znów: jak zwykle) nie pomyśleli w momencie ich tworzenia. Socjaliści bowiem w ogóle są raczej słabi w przewidywaniu skutków własnych działań.

Gdy życie okazuje się sprytniejsze od socjalistów, ci pałają świętym oburzeniem i szybciutko wymyślają kolejne regulacje, które mają łatać te „omijane”. I tak się to kręci, przy czym życie ostatecznie niemal zawsze wygrywa, nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach.

Lecz nie jest to wygrana bezkosztowa. Kosztem jest stracony ludzki czas, inwencja, pożytkowana na wymyślanie sposobów omijania regulacji zamiast na polepszanie biznesów, również pieniądze, a w jakiejś części przypadków – straty związane z sankcjami, nakładanymi dla przykładu na niektórych. Socjalizm jest jak rak, wysysający siły z przedsiębiorczych ludzi, dążących do wolności. Zmuszający ich, żeby zajmowali się głównie walką z nim, a nie budowaniem własnej pomyślności.

Dokładnie taki proces widzimy w przypadku zakazu handlu w niedzielę, którego „uszczelnienie” przegłosował Sejm w piątek aż 272 głosami. To klasyczny przykład socjalistycznego raka.

Na temat zakazu handlu napisałem wiele tekstów, w których pojawiły się już wszystkie możliwe argumenty. Dlatego bez ich rozwijania przypomnę je tutaj tylko hasłowo.

Po pierwsze – państwo nie jest od wychowywania obywateli. Nie jest od tego, żeby za pomocą nakazów i zakazów organizować nam czas wolny. Tymczasem niektóre przesłania, dotyczące zakazu niedzielnego handlu (z materiałami telewizji państwowej na czele) sprawiały wrażenie, jakby bazowały wprost na wzorcach z najgłębszej komuny. Albo z Korei Północnej, gdzie troska Ukochanego Przywódcy obejmuje każdą chwilę życia obywatela.

Po drugie – absurdem jest zakładać, że pozbawieni możliwości robienia zakupów w niedzielę obywatele zaczną spędzać czas na rodzinnej integracji. Ta rodzinna integracja bywała właśnie często wspólnym wyjściem do centrum handlowego, szczególnie w mniejszych miastach. Gdzie zresztą centra handlowe, w które zakaz uderzył, są zwykle własnością polskich, a nie zagranicznych inwestorów.

Po trzecie – nie ma żadnego logicznego uzasadnienia, aby zakazem objąć akurat handel. Zwolennicy zakazu stwierdzają, że handel „nie jest konieczny” i dlatego można go zakazać. Ale kto decyduje, co jest konieczne, a co nie? Dlaczego nie jest „konieczny” handel, a kina czy kawiarnie są „konieczne”? Arbitralne definiowanie „konieczności” działania danej branży jest bardzo groźne, bo za moment może się okazać, że nie jest niezbędnych wiele innych usług, działających w niedziele.

Po czwarte – zakaz doprowadził nie do rozkwitu, ale do upadku ogromnej liczby małych sklepów. To efekt, który wcześniej zadziałał na Węgrzech, ale rząd Orbána miał dość rozumu, żeby się z zakazu w związku z tym wycofać. W Polsce trzeba było spłacać polityczny dług „Solidarności”. Problemy małych sklepów wynikają z łatwej do przewidzenia zmiany nawyków zakupowych: Polacy zaczęli robić większe sprawunki w soboty oraz inne dni tygodnia i uzupełnianie ich w małych sklepach przestało być potrzebne. Dodatkowo uderzono we właścicieli małych sklepów, zabraniając im stawiania w niedziele za ladą pracowników. Był to cios zwłaszcza dla drobnych przedsiębiorców, będących właścicielami dwóch, trzech niewielkich punktów, których sami nie są w stanie obsłużyć.

Po piąte – zakaz ogranicza wolność pracowników. Mitem była konieczność pracy w każdą niedzielę, a tak przedstawiali sytuację zwolennicy zakazu. Pracownicy miewali wolne inne dni w tygodniu, dzięki czemu mogli załatwiać wtedy np. sprawy w urzędach. Siedem dni pracujących dawało większą elastyczność grafików. W niedziele pracowali też często studenci, mogący sobie w ten dzień dorobić. W dodatku były rozsądne propozycje alternatywne wobec zakazu, w tym specjalna stawka za pracę w ten dzień tygodnia oraz konieczność zagwarantowania dwóch wolnych niedziel w miesiącu.

Po szóste – absurdalny jest argument o „przymusie”, któremu mieli podlegać pracownicy handlu. Każda podejmowana praca jest powiązana z tak rozumianym „przymusem” – koniecznością pogodzenia się ze związanymi z nią ograniczeniami i pewnymi niedogodnościami, ale przecież doskonale znanymi pracownikowi przed podjęciem zajęcia. Dziennikarze mają nienormowany czas pracy, obejmujący praktycznie cały tydzień. Piloci – bardzo nieregularny tryb pracy, łączący się z rozregulowaniem biologicznego zegara. Policjanci narażają zdrowie i życie, w dodatku musząc się stykać z patologią. Maklerzy giełdowi są narażeni na ogromny stres, a nierzadko muszą pracować w nietypowych godzinach, w rytm uruchamiania światowych giełd. Kelnerzy są cały czas na nogach, pokonując w ciągu dnia długie kilometry. I tak dalej, i tak dalej. Zgłaszanie przez kogokolwiek pretensji do tego, że jako pracownik sklepu musi pracować w niedzielę – w czasie, gdy była to norma – można porównać do sytuacji, gdy policjant z sekcji zabójstw zgłaszałby pretensję, że musi oglądać zwłoki, a nauczyciel – że musi panować nad dużą grupą młodych ludzi. Była to po prostu część tego zawodu.

Po siódme – nie jest żadnym argumentem to, że ktoś może nie mieć alternatywy. Gdyby brak alternatywy dla zatrudnienia w handlu miał być argumentem za zakazem pracy w niedzielę, trzeba by uznać, że państwo ma interweniować w każdej sytuacji, gdy pracownik podjął pracę inną niż jego zajęcie marzeń. Czyli w przypadku prawdopodobnie 95 procent profesji.

Po ósme – opowieści o straszliwych warunkach pracy w dużych sklepach oddają stan rzeczy sprzed co najmniej dekady. Można odnieść wrażenie, że niektórzy utkwili w epoce Bożeny Łopackiej i jej bojów z Biedronką, czyli ponad 15 lat temu. Od tego czasu zmieniło się mnóstwo. Wielkie sieci windowały wynagrodzenia, poszukując pracowników i dzisiaj oferują na wejściu kwoty przekraczające 4 tys. zł brutto, a do tego zestawy pracowniczych bonusów.

Po dziewiąte – odjęcie jednego dnia pracy w tygodniu dodatkowo obciążyło pracowników. Niedziela może jest wolna, ale za to w sobotę pracuje się do bardzo późna, a w poniedziałek zaczyna bardzo wcześnie.

Po dziesiąte – nie jest prawdą, że każde zakupy można zrobić w inne dni tygodnia. Zakaz handlu w niedziele uderzył w osoby, które pracują nieregularnie albo do późna w tygodniu. A dotyczy przecież nie tylko – o czym się zapomina – sklepów spożywczych, ale również AGD czy meblowych. Czyli tych, gdzie na wybranie towaru potrzeba czasu i weekend był często jedynym momentem, gdy można to było w spokoju zrobić.

Po jedenaste – główna motywacja wprowadzenia zakazu była najczyściej polityczna. PiS musiał spłacić dług wobec Piotra Dudy, który w 2016 r. miał w swoim związku wybory na przewodniczącego i na gwałt potrzebował sukcesu. A że kierowana przez Alfreda Bujarę sekcja pracowników handlu jest wyjątkowo liczna, tu trzeba było zadziałać.

Dzisiaj widać, że zakaz niedzielnego handlu idzie wbrew tendencjom rynkowym i opinii publicznej. Tegoroczny sondaż pokazał, że przeciwko zakazowi jest aż 55 proc. Polaków i jest to wyraźna zmiana wobec poprzednich badań. Przeciwników z każdym rokiem przybywa. Jednocześnie łatwo przewidzieć, jaka będzie konsekwencja utrzymania zakazu: przyspieszona automatyzacja sklepów. Takie bezobsługowe sklepy oparte na smartfonowych aplikacjach już w Polsce funkcjonują, choć na razie na zasadzie pilotażu, ale wobec postępu technologii ich liczba na pewno wkrótce wzrośnie. A to oznacza zwolnienia w handlu.

Na to wszystko wchodzi lobbysta „Solidarności” w Sejmie, były przewodniczący związku, Janusz Śniadek z projektem ustawy likwidującej w praktyce wyjątek pocztowy, coraz liczniej wykorzystywany przez sieci handlowe. Jak wyglądało głosowanie?

Nie jest zaskoczeniem, że „za” głosowali wszyscy obecni na sali posłowie PiS – 224 osoby. Nie jest też zaskoczeniem, że na „tak” był cały klub Lewicy, bardzo prawdopodobny przyszły koalicjant PiS. Jak wiadomo w sprawach gospodarczych czy covidowych PiS i lewica piją sobie z dzióbków.

Ciekawe jest jednak, że „za” głosowało również wszystkich sześcioro posłów Porozumienia, z Jarosławem Gowinem na czele. Trzech posłów Kukiza z nim samym również poparło projekt – z wyjątkiem jak zawsze idącego osobną drogą Stanisława Tyszki, który był przeciw. Wyjątkiem wśród głosujących gremialnie posłów Koalicji Obywatelskiej był niezłomny Franciszek Sterczewski, który powinien czym prędzej zmienić przynależność klubową i znaleźć się w Lewicy. Przeciwko było całe siedmioosobowe koło Polski 2050.

Największym rozczarowaniem może być natomiast dla wielu postawa części posłów Konfederacji. Tam, jak w wielu już wcześniej innych sprawach, nastąpił podział na skrzydło liberalne i narodowe, przy czym narodowcy (Krzysztof Bosak, Krystian Kamiński, Krzysztof Tuduj, Michał Urbaniak i Robert Winnicki) poparli uszczelnienie ustawy. Przeciwko byli natomiast liberałowie (Jakub Kulesza, Dobromir Sośnierz, Artur Dziambor i Konrad Berkowicz; Janusz Korwin-Mikke nie głosował, był nieobecny ze względu na sprawy zdrowotne).

Postawa skrzydła narodowego Konfederacji wydaje się o tyle niezrozumiała, że jego członkowie muszą sobie doskonale zdawać sprawę, że uczestniczą w politycznej grze PiS z „Solidarnością”, której nie są podmiotem. W tej sprawie zadziałali zatem jak klasyczni pożyteczni idioci, chyba żeby uznać, że było to zagranie będące jakimś kroczkiem w ewentualnym kontredansie poprzedzającym ściślejszy sojusz posłów tej frakcji z partią rządzącą. Ale na to dowodów nie ma.

Głos narodowców nic by tu zresztą nie zmienił – ustawa przeszłaby i tak. Mogli zatem spokojnie wstrzymać się od głosowania, tak jak zrobiło całe koło Polskie Sprawy, flirtujące z wolnorynkowym przekazem (Zbigniew Girzyński, Agnieszka Ścigaj, Paweł Szramka i Andrzej Sośnierz). To wydawałoby się postawą najrozsądniejszą.

Skoro jednak ta część Konfederacji głosowała, jak głosowała, trzeba sobie zadać pytanie, czy osoby upatrujące w tej eklektycznej formacji wolnorynkowego czempiona nie ulegają jednak iluzji. Dopóki Konfederacja jest w opozycji, tego typu podział nie ma na ogół znaczenia dla ostatecznego rezultatu głosowania. Ale gdyby miała się stać w przyszłości koalicjantem partii rządzącej – jak pogodzić etatystyczne ukąszenie narodowców i liberalne poglądy wolnorynkowców?

Inne wpisy tego autora

Dlaczego Ukraińcy mają chęć walczyć

Trudno analizować to, co dzieje na ukraińskich frontach, lecz jedno wydaje się pewne niezależnie od ostatecznego rezultatu: Władimir Putin się przeliczył. Nie doszacował zarówno zdolności

Justin Trudeau podziwia Chiny

Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy Kanada jest wciąż demokratycznym krajem, miałbym problem z odpowiedzią. Owszem, także dlatego, że nie jest dziś łatwo zbudować sensowną