Najtrudniejsze wyzwanie przed nami

Doceniasz tę treść?

Dążenie do ukarania Polski za niewykonanie wyroku TSUE w sprawie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego oznacza, że niechybnie zmierzamy do reformy Unii Europejskiej. W najbliższych latach czeka nas spór, przy którym obecne swary będą wyglądać jedynie jak sparing.

Unia Europejska jest dziś projektem wyjątkowo niespójnym. Większość krajów posiada wspólną walutę, którą w rzeczywistości kontrolują Niemcy z umiejscowionego we Frankfurcie Europejskiego Banku Centralnego. Część państw – jak choćby Polska, Szwecja, Czechy, Węgry czy Dania – trzymają się jednak własnego pieniądza i ani myślą wchodzić do strefy euro. Co więcej, im wyraźniej widać skutki tego przedsięwzięcia, z tym większym dystansem patrzą na unię walutową. Władza skupiona we Frankfurcie, choć ogromna, jest jednak nadal niepełna i nijak nie można jej rozciągnąć na obszar całej UE.

Jeszcze gorzej jest z rozwiązaniami podatkowymi, a zwłaszcza wynikającymi z nich w dużej mierze systemami socjalnymi. Przedstawiciele krajów, w których transfery społeczne są największe – jak choćby Francja – alarmują, że bardziej oszczędni stosują „dumping” socjalny, przez co zaniżają koszty pracy na lokalnych rynkach i stają się bardziej konkurencyjni dla inwestorów niż ci hojniejsi. Nierówność ta musi przecież w dłuższej perspektywie powodować spadek stopy życiowej u najbogatszych, a tego nie zniosą żadni wyborcy.

Równie wiele problemów stwarza podejście do zasobów naturalnych i zmian klimatycznych. Dla jednych – najbardziej światłych – wiara w zgubny wpływ człowieka środowisko i klimat stała się obowiązującą religią (oczywiście raczej funkcjonalną niż dogmatyczną, bo pozwalającą osiągać cele biznesowe i polityczne), a inni starają się raczej pogodzić ekologię z gospodarką, co oznacza, że nie bardzo pragną podporządkować się zielonemu szaleństwu.

Najbardziej jaskrawo różnice widać w sferze wartości. Większość Europy ogarnięta gorączką afirmacji wszelkich mniejszości, nie może znieść, że jej zapału nie podzielają tradycjonaliści. Oburzają się, gdy jedynie słuszną, opartą na wypaczonym pojęciu tolerancji ideologię, porównuje się do delikatniejszej wersji komunizmu i wskazuje, że prowadzi ona do totalitaryzmu. Zżymają się, kiedy uparci konserwatyści mówią, że człowiek to coś więcej niż jego preferencja seksualna, a biologia jest nadal nauką, która dotyczy człowieka.

Tu już nie chodzi o Europę dwóch prędkości, ale barierę cywilizacyjną. Dla zwolenników progresywizmu Europa wchodzi w wyższą fazę rozwoju, dla tradycjonalistów kroczy ku przepaści.

Na żadnym z tych pól kompromis nie jest możliwy, gdyż ramy sporu wyznaczone przez liberalną lewicę nie mają charakteru merytorycznego. Nie decydują argumenty racjonalne, ale ideologia, której podporządkowuje się politykę. Myliłby się jednak ten, który sądziłby, że konserwatyści mają przeciwko sobie garstkę szaleńców, którzy nie potrafią twardo stąpać po ziemi. Nic bardziej błędnego. Nowa ideologia ma służyć stworzeniu nowego mechanizmu sprawowania władzy w nowym superpaństwie, które ma powstać na gruzach państw narodowych.

Próba przeformowania Unii Europejskiej w jeden organizm państwowy już się zaczęła. Nie dzieje się to oczywiście na drodze transparentnych zmian traktatów, które były poprzedzone negocjacjami międzyrządowymi i referendami w państwach narodowych. Demokracja w tym kontekście się nie sprawdza, gdyż – jak pokazało choćby ostatnie głosowanie w sprawie Brexitu, a wcześniej referenda dotyczące traktatu lizbońskiego czy przyjęcia euro – europejskie narody zbyt mocno są jeszcze przywiązane do własnych atrybutów niezależności i odrębności, by bez wahania rozpłynąć się w Stanach Zjednoczonych Europy. Dla projektantów nowego porządku są zatem zbyt zacofane, a więc niedojrzałe do podejmowania tak istotnych decyzji.

Znacznie skuteczniejszą metodą jest stosowanie faktów dokonanych. Na przykład przekraczanie traktatów przez europejskie sądy, zagarnianie coraz to nowych obszarów władzy przez unijną administrację czy wreszcie ostentacyjne łamanie europejskich traktatów przez Komisję Europejską. Czy nam się to podoba, czy nie, w ten sposób kreowana jest nowa rzeczywistość, w której głos mają jedynie silni. Na słabych zawsze znajdzie się metoda nacisku: wstrzymanie dotacji, nałożenie niezgodnych z prawem kar, wykluczanie z wielkich projektów, wymienianie rządów czy choćby arogancki ostracyzm na forum międzynarodowym.

Podobną metodę stosowały Prusy, gdy rozpoczynały zjednoczenie wszystkich państewek niemieckich w XIX wieku. Na początku miała to być tylko unia celna, a skończyło się na państwie federacyjnym o raczej ograniczonej autonomii poszczególnych landów. Zanim powstała II Rzesza Berlin zagarniał kolejne obszary władzy i podporządkowywał interesy poszczególnych państewek wzmocnionemu centrum.

Oczywiście prędzej czy później kwestia rewizji europejskich traktatów będzie musiała stanąć na porządku obrad Rady Europejskiej, ale będą one wówczas dotyczyć raczej aprobaty stanu faktycznego, a nie stworzenia ram prawnych dla organizmu, który ma dopiero powstać. Niemieccy politycy doskonale wiedzą, że niechęć wobec dominacji Berlina w Europie jest obecna nie tylko w Polsce, ale w większości stolic UE. Dobrowolnie więc nikt się na podporzadkowanie nie zgodzi. Co innego, gdy w imię politycznego realizmu, trzeba będzie wybierać między akceptacją stanu już istniejącego a gruntowną rekonstrukcją Unii, co wiązałoby się z konfliktem, a może nawet jej rozpadem. Wtedy górą będą ci, którzy stosowali metodę faktów dokonanych.

Znaczenie Polski w tym sporze jest i będzie szczególne, gdyż jest największym państwem spoza strefy euro, otwarcie kontestuje projekt federalizacji Europy – zwłaszcza pod niemieckim berłem – oraz notuje wyjątkowo szybki wzrost gospodarczy. Obierając inny kierunek niż pragnie unijna administracja i na dodatek pokazując, że mimo tego można odnosić sukcesy, jest dowodem, że istnieje rozwiązanie alternatywne. W „Europie ojczyzn” przypadek Rzeczpospolitej nie miałby żadnego znaczenia, gdyż każdy miałby w niej prawo do wyboru własnego modelu politycznego i społecznego, ale superpaństwie jest to już akt sabotażu.

Dla zwolenników centralizacji władzy w Unii Europejskiej stan permanentnego konfliktu z Polską jest nie do przyjęcia. Tak jak niemożliwe było tolerowanie brytyjskiego dystansu do federalizacji. Jeśli więc ktoś na poważnie myśli dziś o Polexicie to nie są to żadne poważne siły polityczne w naszym kraju, ale raczej architekci ścisłego jednoczenia Europy. Dla nich lepsza jest Unia mniejsza, ale za to kontrolowalna i spójna niż większa, jednak z niezależnymi rządami, które mogą powoływać się na mandat demokratyczny.

Inne wpisy tego autora

Kogo obroni ociężała Unia?

Wojownicze wypowiedzi prezydenta Francji Emmanuela Macrona dotyczące wysłania żołnierzy NATO na Ukrainę pokazują, jak pomysł budowy europejskiej armii wyglądałby w praktyce. Nie broniłaby ona Wspólnoty,

Czy Polska pozostanie peryferiami?

Rezygnacja lub odłożenie w czasie wielkich projektów inwestycyjnych nie jest w rzeczywistości odgrywaniem się na PiS. To raczej rezygnacja z ambicji i aspiracji obywateli, która

Koniec koncertu mocarstw

Usilne próby Francji i Niemiec, by utrzymać Rosję w gronie mocarstw, pokazują w rzeczywistości skalę kryzysu, w jakim znalazły się najsilniejsze państwa Unii Europejskiej. Mogą