Szaleństwa giganta

Doceniasz tę treść?

Jednym z fetyszów współczesnej polityki europejskiej jest przekonanie, że najbardziej racjonalnie zachowują się Niemcy. Mają być do bólu pragmatyczni, chłodno oceniać rzeczywistość, a przez to są w pewien sposób predestynowani do pełnienia przywódczej roli w UE. Tylko że to założenie nie do końca jest prawdziwe.

Hegemonii Niemiec w Europie właściwie nie da się dziś zakwestionować. Kraj ten może pochwalić się nie tylko największym budżetem czy ogromną produkcją przemysłową, która sprawia, że jest najważniejszym partnerem gospodarczym dla wszystkich państw UE, ale dodatkowo w znacznym stopniu podporządkował własnym interesom także wspólnotowe instytucje. Obraz ten uzupełnia fakt, że Niemcy są najliczniejszym państwem Unii, a przez Stany Zjednoczone i Chiny, Berlin coraz wyraźniej jest postrzegany jako stolica Europy. Widzimy więc potęgę, której pozycja powinna tylko rosnąć, gdyż „solidność i konsekwencja” muszą ten kraj prowadzić ku kolejnym sukcesom.

To jednak tylko część prawdy o Niemczech. Gdy z tego pomnika sukcesu zeskrobiemy trochę złotej farby, dostrzeżemy, że polityka Berlina wcale nie musi być taka pragmatyczna i stabilna. Co więcej, jest w niej pewien czynnik szaleństwa, który w historii nie raz pchał ten kraj ku przepaści.

Zacznijmy może od sprawy tragikomicznej. W ostatnich tygodniach niemiecki odpowiednik Obrony Cywilnej wyemitował instruktażowy filmik, który radzi mieszkańcom, jak zachować się, gdy w ich domach przestaną grzać kaloryfery. Oto widzimy starszą kobietę, która siedząc na kanapie w kurtce i wypuszczając z ust kłęby pary, ustawia na stoliku kilka świeczek. Następnie montuje nad nimi doniczkę, którą ogrzewają migające płomyki. Po chwili wspólnie z rodziną, ogrzewają dłonie nad donicą. W pierwszej chwili wygląda to, jak żart, ale to wszystko na poważnie.

Dlaczego w najpotężniejszym kraju kontynentu pojawiła się taka wizja spędzenia mroźnej zimy? Odpowiedź jest z jednej strony prosta, z drugiej trudna do zrozumienia. Prosta, gdyż widmo zimnych mieszkań stało się w Niemczech całkiem realne, a pragmatyzm każe radzić sobie w każdej sytuacji. Trudna do zrozumienia, bo to zagrożenie wynika z szaleńczej polityki ostatnich kilkudziesięciu lat.

Jeszcze dwie dekady temu najważniejszym źródłem energii w tym kraju były elektrownie jądrowe. Zagrożenie z ich strony – choć energetyka atomowa jest chyba najbezpieczniejsza i najbardziej ekologiczna – stało się obsesją dla niemieckich ekologów. Blokowali pociągi wiozące odpady z elektrowni, organizowali strajki i protesty, tworzyli raporty i krzyczeli, aż wreszcie polityczne elity uległy i obiecały wyłączyć siłownie jądrowe. Jednak zarówno mieszkańcy, jak i potężny przemysł, potrzebują prądu. Dość szybko okazało się, że słońce i wiatr nie dostarczą go w takiej ilości, by zapewnić bezpieczeństwo.

Dodatkowo zielona energia jest dość niestabilna, trzeba więc zapewnić wariant awaryjny. I tak powstała sieć elektrowni gazowych, które w razie potrzeby można szybko uruchomić lub wyłączyć. Tego jednak było za mało, więc Niemcy – choć oficjalnie opowiadają się za dekarbonizacją – zaczęły uruchamiać siłownie węglowe (na marginesie można powiedzieć, że mają dziś ich więcej niż Polska). Ale w międzyczasie przy zaangażowaniu polityków tego kraju wprowadzono w Europie system certyfikatów na emisję CO2, które w założeniu miały być sposobem na zmuszenie krajów zapóźnionych energetycznie do przechodzenia na zieloną energię, a jednocześnie miały zapewniać państwom wyżej rozwiniętym przewagę, gdyż mogłyby na handlu tymi certyfikatami zarabiać.

Gdy okazało się, że certyfikaty potrzebuje nie tylko przywiązana do węgla Polska, ale też rekarbonizujące się Niemcy, ceny tych uprawnień poszybowały w górę. Na to nałożył się kryzys z dostawami gazu z Rosji, który też Niemcy wywołali na własne życzenie, wmawiając sobie i wszystkim wokół, że na Kremlu zasiada wiarygodny partner.

Obecny kryzys energetyczny w Europie, gdzie wizja blackoutów i zimnych mieszkań stała się realna w wielu bogatych państwach Wspólnoty, wynika więc w dużym stopniu z obłędnej polityki Niemiec. Dziś część tamtejszych ekologów przyznaje, że dobrym rozwiązaniem może być energetyka jądrowa, a inni domagają się zamrożenia projektu Nord Stream 2, gdyż zdali sobie sprawę, że uzależnienie od rosyjskiego gazu jest błędem politycznym, ekonomicznym i geostrategicznym. Historia zatoczyła więc pętlę.

Można by się uśmiechnąć i okazywać potężnemu sąsiadowi schadenfreude, ale zawirowania w Niemczech oznaczają kłopoty w całej Unii. Spadek produkcji prądu w tym kraju powoduje zwiększenie popytu u dalszych i bliższych sąsiadów, a co za tym idzie wzrost cen wszędzie. Z kolei zmniejszenie produkcji tamtejszych koncernów musi wywołać spowolnienie gospodarcze w krajach kooperujących.

Nawet jeśli uznać, że celem Berlina przez dłuższy czas był eksport posiadanych technologii potrzebnych do produkcji zielonej energii, to dziś widać, że polityka ta przynosi fatalne skutki dla całego kontynentu. Przesiąknięta ideologią niemiecka wizja rozwoju zaprowadziła nas w ślepą uliczkę.

Podobnie jest ze wspomnianym już Nord Stream 2. Niemieccy politycy nie ukrywali, że pragną być hubem gazowym dla całej Europy. Tani gaz z Rosji wydawał się zapewniać sukces tej idei. Na nic zdawały się ostrzeżenia Polski i innych krajów Europy Środkowej, że Putin lufy czołgów zamienił na rurociągi. Nawet oficjalna doktryna Kremla zakładała używanie narzędzia gazowego jako ekonomicznej broni strategicznej. W swoim zadufaniu Berlin nie dopuszczał jednak możliwości, że tego narzędzia prezydent Rosji może użyć przeciw potężnym Niemcom. Co innego Polska, Ukraina, Mołdawia, Białoruś czy kraje nadbałtyckie – one mogą być narażone na kaprysy Putina, bo są słabe i leżą w strefie buforowej. Ale prawdziwi partnerzy, tacy jak Berlin i Moskwa, zawsze będą traktować się poważnie. I tu zabrakło racjonalizmu w spojrzeniu na reżim na Kremlu. Upojeni wizjami gazowej dominacji niemieccy politycy zdawali się nie dostrzegać, że ostatnią rzeczą, na jakiej zależy czekistom zasiadającym na Kremlu, to stabilizacja Unii Europejskiej. Jeśli będą mieli w ręku na tyle skuteczny oręż, by wywoływać kryzysy na Zachodzie, zawsze chętnie po niego sięgną. I nie ma znaczenia, czy rządy będzie sprawował Władimir Władimirowicz Putin, czy któryś z jego antagonistów. To po prostu element rosyjskiej polityki wobec wrogów z NATO i Unii Europejskiej.

Przywołując graniczące z szaleństwem błędy niemieckiej polityki, należy oczywiście wspomnieć o wywołaniu kryzysu imigracyjnego. Koncepcja otwartych drzwi doprowadziła nie tylko do napływu milionów imigrantów, którzy nie zamierzają się asymilować w państwach zachodnich, a w wielu przypadkach są do nich nastawieni wrogo, albo w najlepszym wypadku roszczeniowo. Równie istotne było wywołanie głębokiego podziału w Europie na państwa „tolerancyjne”, które narażając bezpieczeństwo własnych obywateli, są gotowe przyjąć przybyszów, oraz „ksenofobiczne” broniące się przed przymusową ich relokacją. Polityka Berlina spowodowała, że między członkami UE na stałe zagościła głęboka nieufność, która w następnych latach tylko się potęgowała. Dodatkowo próba wymuszenia siłą przyjęcia niechcianych imigrantów musiała wywołać naturalny opór przed narzucaniem woli przez silniejszych.

Analizując głębiej ten przypadek trudno nie odnieść wrażenia, że koszmarny błąd polegający na otwarciu na oścież drzwi przed imigrantami posłużył do dokonania przesilenia w UE. Dążenie do przeniesienia prerogatyw państw narodowych na Komisję Europejską – a z takim przypadkiem mieliśmy do czynienia w kwestii polityki migracyjnej – było już wówczas próbą federalizowania Unii Europejskiej i przebudowy jej w kierunku tworzenia superpaństwa. Dalsze kroki odchodzącej z urzędu kanclerz Angeli Merkel, zdają się tylko potwierdzać te dążenia, a umowa koalicyjna nowej większości, która będzie rządzić Niemcami przez najbliższe lata, plan ten zapisała expressis verbis.

To kolejny objaw szaleństwa, gdyż dążenie do podporządkowania Europy przez Berlin zawsze kończyły się katastrofą. Nie tylko zresztą dla Niemiec, ale również dla całego kontynentu.

Im silniejsze będą tendencje centralistyczne wśród niemieckiej elity politycznej oraz im bardziej zdecydowanie będą wprowadzać je w życie, tym mocniejszy będzie opór w pozostałych dużych krajach UE. Już dziś widać, że wprowadzenie euro – czego największym zwolennikiem był Berlin – przyniosło największe korzyści właśnie niemieckiej gospodarce, a co za tym idzie tamtejszemu rządowi. Takie kraje jak Hiszpania, Portugalia, Grecja, Francja, by nie wspomnieć o Grecji, tracą na tym coraz bardziej. Od czasu wprowadzenia wspólnej waluty PKB na mieszkańca w tych państwach spadł. W Belgii, Włoszech, Irlandii czy Austrii właściwie stanął w miejscu, mimo notowanego wzrostu gospodarczego. Bogactwo z tych państw płynie do Niemiec i Holandii. W dużej mierze jest to efekt polityki Europejskiego Banku Centralnego, który de facto jest kontrolowany przez Niemców, a jego siedziba nie przez przypadek znajduje się we Frankfurcie.

Taki stan rzeczy na dłuższą metę jest niemożliwy do utrzymania, gdyż będzie powodował frustrację poszkodowanych narodów i narastające tendencje separatystyczne. Widzimy to zresztą coraz silniej we Francji czy Włoszech. Szaleństwo pomysłu stworzenia federalnego państwa europejskiego wynika przede wszystkim z faktu, że niemiecka elita pragnie interesy całego kontynentu podporządkować sobie. Już dziś kanclerz i jego ministrowie lubią mówić, że Europa to my. Jakby nie zauważyli, że w liczącej ponad czterysta milionów obywateli Wspólnocie Niemcy stanowią niecałą jedną piątą, a ich gospodarka, choć największa, jest w dużej mierze uzależniona od Europy Środkowej i Południowej.

Model tworzenia federacji made in Germany opiera się na zgubnej dla całego kontynentu zasadzie: zero odpowiedzialności, sto procent zysków. Przykładem tego myślenia było rozwiązanie kryzysu greckiego. Zarabiający na obligacjach tego kraju niemieckie fundusze emerytalne nie mogły ucierpieć, gdy okazało się – choć wielu wiedziało o tym wcześniej – że Grecja jest bankrutem. Rząd w Berlinie ani myślał pomagać upadającemu krajowi z południa Europy. Kanclerz zamknęła się w gabinecie z przywódcą opozycji, a gdy wyszli, strategia była gotowa. Odpowiedzialność spadła wyłącznie na Greków i to oni i tylko oni mieli zapłacić za spokój i dostatek niemieckich emerytów. Nie było wówczas mowy o solidarności, europejskim domu i wspólnocie wartości. Liczyły się tylko pieniądze.

Przykład ten powinien być przestrogą dla wszystkich, którzy dziś widzą w Niemczech przywódcę Unii Europejskiej, który jest w stanie stworzyć nowy, korzystny dla wielu narodów porządek. Politycy w Berlinie jeszcze nie udowodnili, że – czerpiąc ogromne zyski z utworzenia strefy euro – są w stanie wziąć na siebie, choć część odpowiedzialności za zachodzące zmiany. Strategicznie nie spełniają więc roli, jaką pełniły Stany Zjednoczone, a wcześniej, w latach swojej świetności, Wielka Brytania.

Gdy sięgniemy w przeszłość, również dostrzeżemy, że polityka Berlina nie była wolna od szaleństwa. Przed I wojną światową rodząca się potęga gospodarcza zjednoczonych już wówczas Niemiec czuła się ograniczona dominacją Zjednoczonego Królestwa, którego okręty kontrolowały wszystkie szlaki handlowe. Aby zapewnić sobie niezależność, Kaiser postanowił zbudować flotę, która będzie w stanie dorównać brytyjskiej. Nie znalazł wówczas żadnego sojusznika, u boku, którego mógłby rozpocząć współzawodnictwo z Londynem. Wywołało to wyścig zbrojeń, nie tylko pochłaniający ogromne sumy z budżetu Prus, ale naruszał układ sił, co musiało prowadzić do wojny. Jej skutkiem była klęska państw centralnych i utrata przez Niemcy kolonii. Kraj ten nie tylko nie uzyskał kontroli nad szlakami handlowymi, ale nie miał już z kim handlować.

Czy racjonalna była próba odbudowania potęgi na kredyt przez reżim nazistowski? Pomijając jego zbrodniczy charakter oparty na prymitywnym nacjonalizmie cofającym ten kraj kulturowo o stulecia, to sam pomysł na rozwój poprzez rozbudowę przemysłu zbrojeniowego był ekonomicznym szaleństwem. Prędzej niż później musiał doprowadzić do bankructwa. Jego wizja zajrzała Niemcom w oczy na początku 1939 roku, a wówczas jedynym wyjściem z pętli zadłużenia była II wojna światowa. W jej efekcie Niemcy straciły kolejne terytoria i zostały podzielone na niemal pół wieku.

Oczywiście trudno odmówić państwu niemieckiemu sprawności organizacyjnej oraz umiejętności wykorzystywania posiadanych atutów. Trzeba jednak pamiętać, że cud gospodarczy, jaki był udziałem tego kraju w latach pięćdziesiątych, a zwłaszcza sześćdziesiątych ubiegłego wieku, nie wynikał wyłącznie z zaradności i pracowitości samych Niemców. Bezpieczeństwo zapewniali im Amerykanie, a pieniądze na inwestycje pochodziły w dużej mierze z masowych kradzieży, jakich urzędnicy III Rzeszy dokonywali w całej okupowanej Europie.

Poglądy wyrażane przez blogerów publikujących dla WEI mogą nie być zgodne z oficjalnym stanowiskiem think-tanku.

Inne wpisy tego autora

Kogo obroni ociężała Unia?

Wojownicze wypowiedzi prezydenta Francji Emmanuela Macrona dotyczące wysłania żołnierzy NATO na Ukrainę pokazują, jak pomysł budowy europejskiej armii wyglądałby w praktyce. Nie broniłaby ona Wspólnoty,

Czy Polska pozostanie peryferiami?

Rezygnacja lub odłożenie w czasie wielkich projektów inwestycyjnych nie jest w rzeczywistości odgrywaniem się na PiS. To raczej rezygnacja z ambicji i aspiracji obywateli, która

Koniec koncertu mocarstw

Usilne próby Francji i Niemiec, by utrzymać Rosję w gronie mocarstw, pokazują w rzeczywistości skalę kryzysu, w jakim znalazły się najsilniejsze państwa Unii Europejskiej. Mogą