Unijna zawierucha

Doceniasz tę treść?

Debata w Parlamencie Europejskim to rodzaj rytuału, w którym prawda nie ma żadnego znaczenia. Nawet najcelniejsze i najbardziej logiczne argumenty i tak rozbiją się o ideologiczny mur zwolenników tworzenia z Unii Europejskiej superpaństwa. Co z tego, że projekt oparty na neomarksistowskiej ideologii z góry jest skazany na klęskę? Najważniejsze przecież, by poniewierać państwo drugiej kategorii. Za to, że w ogóle ma czelność posiadania własnych pomysłów.

Gdy przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen mówi, że będzie bronić obywateli Polski przed ich własnym rządem, to ni mniej, ni więcej oznacza to, iż nie jesteśmy wystarczająco mądrzy, by wybrać sobie parlament, rząd i prezydenta, którzy wystarczająco dobrze dbaliby o interesy własnego narodu. Dlatego – jej zdaniem – potrzebujemy protekcji bardziej światłych, wyższych kulturowo i inteligentniejszych polityków z Zachodu – na przykład z Niemiec – którzy lepiej rozumieją, na czym polega nowoczesność, europejskość czy nasze własne dobro.

Pozostaje mieć nadzieję, że szefowa Komisji Europejskiej jest po prostu słabo wyedukowana i nie rozumie, co takie słowa wypowiedziane przez niemieckiego polityka znaczą w Polsce. Jakie przywodzą skojarzenia i jak wielką są arogancją. Znacznie gorzej byłoby dla Polski, Niemiec i całej Unii, gdyby rozumiała kontekst tych słów, a mimo to z ochotą, wielokrotnie je wypowiadała.

Najważniejszym wnioskiem z debaty w PE nie jest jednak ani stan polskiej praworządności, ani wiedzy historycznej Ursuli von der Leyen, ani nawet kwestia pieniędzy, które i tak prędzej czy później zostaną Polsce wypłacone.

Problemem, który wysuwa się na pierwszy plan, jest głęboki kryzys intelektualny i ideowy znacznej części europejskich elit. Debata o Polsce odbywa się w czasie, gdy Unią Europejską wstrząsa kryzys energetyczny, który dowodzi bezsensowności całej dotychczasowej polityki emisyjnej oraz relacji z Rosją, granice szturmują nasyłani przez Putina i Łukaszenkę imigranci, a unijna gospodarka staje się coraz mniej konkurencyjna wobec amerykańskiej i azjatyckiej.

Unia, która nie potrafi rozwiązywać problemów naprawdę istotnych dla pół miliarda mieszkających tu ludzi, atakując Polskę i z niejasnych powodów wstrzymując jej pieniądze, w rzeczywistości wywołuje kolejny kryzys, który będzie skutkował coraz większymi turbulencjami. Obnaża przecież arogancję i pogardę dla traktatów ze strony unijnej administracji, co musi powodować zaniepokojenie w stolicach wielu europejskich państw.

Wystarczy przyjrzeć się wypowiedziom z ostatnich dni, by dostrzec, że zamieszenie staje się standardową sytuacją w UE. Oto komisarz ds. sprawiedliwości Didier Reynders zapowiada użycie wobec Polski mechanizmu warunkowości, czyli uzależnienia wypłaty unijnych pieniędzy od przestrzegania zasad praworządności. Kanclerz Niemiec Angela Merkel z kolei przestrzega przed dociskaniem naszego kraju i apeluje o kompromis, zaś francuscy politycy różnych opcji otwarcie stają po stronie Polski w sporze z UE.

Pozornie wygląda to na zwykłe zmagania różnych politycznych nurtów, wizji Unii Europejskiej, narodowych interesów i testowania unijnych instytucji. W rzeczywistości jednak te wszystkie fakty, podobnie jak debata w Parlamencie Europejskim, są dowodem na chaos, który pochłania Wspólnotę (jeśli jeszcze można używać tego słowa). Wszak mechanizm warunkowości nie został jeszcze właściwie opracowany, więc użycie go jest albo niemożliwe, albo oznaczałoby kolejne naginanie lub łamanie prawa. Merkel odchodzi na emeryturę i nawet jeśli dziś jej głos coś jeszcze znaczy, to jutro będzie już tylko opinią byłej szefowej rządu. Francuzi z kolei w konflikcie Polski z Komisją Europejską zwietrzyli szansę dla siebie, by wyrwać się z niemieckiego uścisku i spróbować odbudować własną pozycję. Zarówno polityczną, jak i gospodarczą. Zawieszenie na pewien czas unijnych przepisów – co proponuje były szef tamtejszego MSZ Michel Barnier – pozwoliłoby na przykład na skuteczniejszą ochronę własnego rynku przed zagraniczną konkurencją.

W tym wszystkim nie chodzi więc o merytoryczne odniesienie się do wyroku Trybunału Konstytucyjnego, przeanalizowanie go, określenie zagrożeń i znalezienie rozwiązania, które pozwoliłoby zawrzeć korzystny dla wszystkich kompromis. Celem jest przeciwdziałanie procesom, które spowodują, że Polska będzie odgrywała coraz większe znaczenie w UE. Zapobieżenie temu, by kraj dotąd peryferyjny stał się jednym z ośrodków decyzyjnych. Tym jest przecież w istocie zdolność do samodzielnego kreowania prawa.

Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na wywiad, jakiego kilka dni temu udzielił rzecznik prawdopodobnie przyszłego kanclerza Niemiec Olafa Scholza. Jest tam mowa o nowej polityce wobec Polski i całego regionu: „Nie należy spodziewać się osłabienia wysiłków w podkreślaniu, że Polska jest dla nas centralnym partnerem, wręcz przeciwnie. Olaf Scholz zaznaczał, że potrzebujemy nowej polityki wschodniej, ale nie rozumianej jako niemiecka polityka wschodnia, ale jako polityka wschodnia Unii Europejskiej. SPD jest zdania, że w UE nie można rozstrzygać pytań o to, jak obchodzić się z Rosją, Ukrainą, Białorusią bez Polski, bez krajów bałtyckich. Jest dla nas ważne, aby nasi przyjaciele w Polsce, w Czechach, w krajach bałtyckich mogli polegać na nowym niemieckim rządzie” – mówił w niedawnym wywiadzie Dietmar Nietan.

Oczywiście naiwnością byłoby brać te słowa do końca na poważnie. Wszak Angela Merkel też obiecywała, że w drodze do Moskwy będzie zatrzymywała się na konsultacje w Warszawie. Ile z tego zostało, nie trzeba przypominać. Dlatego warto skupić się raczej na tematach istotnych w relacjach dwustronnych. Tu Dietmar Nieten stara się wyłączyć Niemcy ze sporu o polską praworządność: „Olaf Scholz i SPD kierują się zasadą, że sprawa praworządności jest sprawą Unii Europejskiej. I nie chcemy, aby stała się tematem bilateralnym w relacjach polsko-niemieckich, bo tam nie jest jej miejsce. Są siły w PiS, które starają się sprawiać wrażenie, że Komisja Europejska, kierowana przez niemiecką przewodniczącą Ursulę von der Leyen, działa pod dyktando niemieckiego hegemona przeciwko PiS. To oczywiście brednie i nie będziemy robić nic, co pozwoli PiS rozwijać tę legendę. Zostawiamy tę sprawę Unii Europejskiej, gdzie Niemcy są tylko jednym z 27 krajów członkowskich i nie widzimy powodu, aby Niemcy miały się w to jakoś bardziej angażować”.

Używając słów samego zainteresowanego, tę wypowiedź należy uznać właśnie za jedną wielką brednię. Ani Niemcy nie są równi 26 innym członkom UE, ani nigdy nie pozwoliliby swoim przedstawicielom w unijnych instytucjach prowadzić samodzielnej, nieskoordynowanej z Berlinem polityki. Wspólnota nie jest przecież bytem samym dla siebie, ale narzędziem do realizowania polityki narodowej poszczególnych państw. Im silniejszy kraj, tym więcej może uzyskać. W interesie Berlina jest więc przekształcanie UE w federację, bo w ten sposób pieniądze płyną do centrum coraz szerszym strumieniem. Niemcy jako hegemon uzyskują najwięcej, a metody i skuteczność działania zostały przetestowane w czasie kryzysu greckiego. Instytucje unijne nie reprezentowały wówczas interesów Wspólnoty, ale Niemiec i Holandii, a dokładniej tamtejszych emerytów, których świadczenia zależały od greckich obligacji.

Paradoksalnie jednak ta część wypowiedzi może być dla polskich władz obiecująca. Oznacza bowiem, że możliwie jest nowe otwarcie w relacjach polsko-niemieckich. Przyszłemu  rządowi będzie o tyle łatwiej rozmawiać z Warszawą, że będzie potrzebował szybkiego sukcesu, jakim jest zawarcie kompromisu w sprawie wypłaty przez UE pieniędzy na Krajowy Plan Odbudowy. Wiele z tych środków trafi przecież do niemieckich firm, które będą realizować ogromne inwestycje w Polsce. Już dawno niemieccy eksperci dostrzegli, że nasze rynki – zarówno konsumpcyjne, jak i produkcji przemysłowej – są istotnymi elementami stabilizacji tamtejszej gospodarki. Hamowanie wzrostu gospodarczego w Polsce w żaden sposób nie leży więc w interesie Berlina, gdyż przyniosłoby także turbulencje na tamtejszym rynku. Blokowanie funduszy ma więc wyłącznie wymiar polityczny, a jego celem wpływanie na wewnętrzną politykę w Polsce. Co zresztą okazuje się do pewnego stopnia skuteczne, zwłaszcza gdy słuchało się wystąpień przedstawicieli polskiej opozycji, którzy prześcigali się w żądaniach wstrzymania wypłaty pieniędzy dla własnego kraju.

Debatę w Parlamencie Europejskim należy więc postrzegać właśnie w tym kontekście – jako próbę podporządkowania sobie Europy Środkowej, której Polska jest najważniejszym elementem. Miała być kolejnym dowodem na to, że europejskie, a może po prostu niemieckie i holenderskie, elity nigdy nie uznają nas za równych sobie. Jeśli nie uznają polskiego Trybunału Konstytucyjnego, jeśli nie uznają polskiego rządu (tak musi być, skoro chcą chronić obywateli przed tym właśnie rządem), to w zasadzie nie uznają Polski jako pełnoprawnego podmiotu. To bardzo niebezpieczny sygnał.

Inne wpisy tego autora

Kogo obroni ociężała Unia?

Wojownicze wypowiedzi prezydenta Francji Emmanuela Macrona dotyczące wysłania żołnierzy NATO na Ukrainę pokazują, jak pomysł budowy europejskiej armii wyglądałby w praktyce. Nie broniłaby ona Wspólnoty,

Czy Polska pozostanie peryferiami?

Rezygnacja lub odłożenie w czasie wielkich projektów inwestycyjnych nie jest w rzeczywistości odgrywaniem się na PiS. To raczej rezygnacja z ambicji i aspiracji obywateli, która

Koniec koncertu mocarstw

Usilne próby Francji i Niemiec, by utrzymać Rosję w gronie mocarstw, pokazują w rzeczywistości skalę kryzysu, w jakim znalazły się najsilniejsze państwa Unii Europejskiej. Mogą