Marsz, marsz i po marszu. Stare konflikty i spory zostają z nami. Dla jednych święto patriotów, dla drugich festiwal faszyzmu. Tylko odcieni szarości jakoś brak.
Od jakiegoś czasu czuję, że rzeczywistość polityczna jest swoistym teatrem, w którym role są już rozpisane, a poszczególni aktorzy powiedzą, co mają powiedzieć w następujących po sobie aktach. I są to spektakle, do których możemy mieć już przed sobą gotowe scenariusze. Zanim Marsz Niepodległości przeszedł, było wiadomo, co o nim powiedzą i pomyślą jego zwolennicy i przeciwnicy.
Ciekawy jest też ilościowy i jakościowy zaciąg argumentów używany do poparcia swojej tezy przez obie strony. Posłowie Konfederacji publikowali zdjęcia czarnoskórych uczestników marszu, starając się stworzyć wrażenie MN jako miejsca tolerancyjnego i otwartego. Ciekawe, na co dzień z tolerancji kpią, kojarząc ją z poprawnością polityczną, a o czarnej rasie mówią per „murzyn”, co w wielu środowiskach zdradza uprzedzenia. Tu jednak „murzyni” byli przydatni. Efekt jakościowy. Z kolei strona liberalno-lewicowa wyśmiewała kilku chłopów oddających mocz na dworcu, innych palących flagę Niemiec oraz podobiznę Tuska. W ubiegłych latach ktoś pewnie jakąś flagę spalił i wysikał się tam, gdzie nie powinien. Tylko w latach poprzednich na tego typu didaskalia nie było czasu poświęcać uwagi; nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Nie czas przejmować się kilkoma oszczypłotami, gdy w ruch idzie kostka brukowa, gdzie trwa bitwa pod Empikiem, gdy policja pałuje dziennikarzy, strzelając im w twarz gumowymi kulami. Tego nie było w tym roku, więc strona liberalno-lewicowa grzała siki. Efekt ilościowy.
Jest jednak jedna rzecz, która szczególnie przykuła moją uwagę, wieloaspektowa: Ustawienie przez organizatorów w wąskim gardle marszu, w pobliżu Mostu Poniatowskiego plandek zasłaniających wystawione w oknach tęczowe flagi. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Ma to wiele znaczeń. Według antropologów na bazie jednego rytuału pogrzebowego na Komorach czy Madagaskarze można wyłuskać całą, ogromną sieć znaczeń, opisać hierarchię wspólnoty etc. Ale do tego potrzeba wielu lat badań. By lepiej rozumieć i rozszerzać pojęcia proponuje się czasem studentom nieco zakurzoną, ale wciąż ułatwiającą odkrywanie znaczeń i poznawanie rzeczywistości analizę strukturalną mitu Levi-Straussa.
Myślę, że ta analiza byłaby pomocna w sprawie owych plandek. Tęczowe flagi jak płachty na byki, którymi są tutaj narodowcy, uczestnicy marszu. Straż i organizatorzy korzystają z myślenia, antycypują i zakrywają płachtami widok. To rodzaj protezy dla narodowców, którzy według niemego założenia nie będą w stanie zapanować na agresywnym bodźcem, atakiem na flagę. Te plandeki i sytuacja ocenzurowania przestrzeni miejskiej są komiczne, ale zarazem przestrzegają przed realną groźbą. Z drugiej strony, czemu te flagi pojawiły się na trasie marszu akurat teraz? Gdyby właścicielom mieszkań zależało na promocji tolerancji i ekspozycji swoich poglądów, flagi powinny wisieć cały czas. Pojawiają się na trasie manifestu. Pamiętamy, co się stało rok temu, niektórzy usiłowali racami podpalić flagę, ostatecznie zniszczyli inne mieszkanie. Można przyjąć hipotezę, że tym razem flagi spełniają rodzaj prowokacyjnego wyzwania. „No dawaj, rzucaj, nie boimy się”. Byłoby to dalsze odgrywanie, odtwarzanie tego naszego teatru, który świetnie ilustrował Koterski w „Dniu Świra”. Gdyby flagi i mieszkania zostały ponownie zaatakowane, mielibyśmy winnych (przynajmniej jako grupę) i ofiary.
Wpisywałoby się to w teorię mojego kolegi psychoanalityka. Postawił on tezę, że obecnie po rozpadzie narracji neoliberalnej pojawiła się narracja lewicowa, w której kluczowym punktem jest walka o uplasowanie się na najdogodniejszej pozycji najbardziej pokrzywdzonej ofiary.
Pytanie, czy bycie ofiarą to klucz do politycznego zwycięstwa?