Sklejanie rozbitego lustra

Doceniasz tę treść?

Media społecznościowe utracą destrukcyjny wpływ na zachodnie społeczeństwa oraz demokrację wówczas, gdy reguły funkcjonowania w nich jednostek oraz organizacji przestaną odbiegać od tych obowiązujących w świecie realnym.

„Kiedyś istniało coś, co nazywano »masową publicznością«. Oznaczało to, że ogromna liczba ludzi patrzyła w gigantyczne lustro, w którym widzieli swoje odbicie. Tak więc większość ludzi konsumowała te same treści i istniał wspólny mianownik” – mówił Martin Gurri w wywiadzie udzielony portalowi „Vox” w grudniu 2019 r. „Rewolucja cyfrowa rozbiła to lustro i teraz społeczeństwo zamieszkuje te potłuczone kawałki szkła. Tak więc społeczeństwo – już nie jedno – jest bardzo rozdrobnione i w zasadzie wzajemnie sobie wrogie. To przede wszystkim ludzie krzyczący na siebie nawzajem i żyjący w bańkach tego czy innego rodzaju” – dodawał[1].

Pięć lat wcześniej, po zakończeniu pracy jako analityk CIA, Gurri wydał książkę „The Revolt of the Public and the Crisis of Authority in the New Millennium”. Początkowo przeszła ona bez echa, dopóki prognozy w niej zawarte nie zaczęły się sprawdzać. Zajmując się przez lata analizą treści przekazywanych przez wszelkiego rodzaju media, Martin Gurri ponad dekadę temu doszedł do wniosku, że rewolucja cyfrowa, radykalnie przekształcając przestrzeń informacyjną, zrobi dokładnie to samo ze społeczeństwem. Oferuje ona wszystkim obywatelom demokratycznego państwa możność komunikowania się z każdym. W efekcie jednostka chcąca czynnie uczestniczyć w życiu publicznym, ma taką możność nawet nie wychodząc z domu. Otrzymała bowiem dostęp do narzędzia pozwalającego wyrażać swoją opinię ogółowi. Gdy zaś własne zdanie można przez całą dobę prezentować nawet milionom odbiorców, od razu ma to wielką wagę.

Gurri prognozował, iż skutkiem tego będzie podważenie autorytetu głównych spoiw zachodnich państw, mianowicie: demokratycznych instytucji, rządów, sądów, tradycyjnych mediów, uczelni, a przede wszystkim autorytetu elit. W 2014 r. przewidywał, że media społecznościowe posiadają potencjał do rozmontowania na kawałki demokracji, a także społeczeństwa. Co niekoniecznie oznaczało przekształcenie się ich w nowy, a zarazem kluczowy ośrodek władzy. Zamiast pierwszych w dziejach, autentycznych rządów ludu, Gurri prorokował narodziny nowego rodzaju nihilizmu, negującego dosłownie wszystko: naukę, wiarę, prawo, przeszłość oraz dotychczasowy porządek. Wszystko przy rosnącej bezradności starych elit.

„XX wiek był dla nich taki wygodny. Stali na szczycie. Rozmawiali i nikt się nie wtrącał. Chcą wrócić do tego świata, a to nie może się zdarzyć. Tak więc elity są w reakcyjnym nastroju. Czują, że Internet jest tą straszną rzeczą. To musi być regulowane, sprowadzane do powrotu do XX wieku” – mówił w wywiadzie opublikowanym przez „Vox”. „Ale to czysta fantazja” – podsumowywał swój wywód Gurri.

 

Elon i Twitter

Od wspomnianego wywiadu minęły niespełna trzy lata. O tym, jak rola mediów społecznościowych staje się coraz ważniejsza najlepiej świadczą emocje towarzyszące zapowiedzi wykupienia większościowego pakietu akcji Twittera  przez Elona Muska. Znajdujący się obecnie na czele rankingu najbogatszych ludzi świata wizjoner zapowiedział bowiem, że zagwarantuje użytkownikom platformy „absolutną wolność słowa”[2]. Czym wzbudził spory popłoch wśród wszystkich, którzy – odwołując się do określenia Gurriego – są zwolennikami przywrócenia „dwudziestowiecznych realiów”.

źródło: reuters

Nasilił się on, kiedy Musk nie odrzucił apelu Republikanów, żeby jak najszybciej odblokować na Twitterze konto Donalda Trumpa. Były prezydent USA to przecież symbol zmiany, jaką wygenerowały platformy społecznościowe. Wybory wygrał głównie dzięki nim, przełamując wrogość większości amerykańskich mediów tradycyjnych oraz zachowując teflonową odporność na ataki elit. Nawet wyciągnięciem na światło dzienne sporej liczby afer, w których Trump brał udział, włącznie z seksualnymi, nie zdołało mu odebrać elektoratu. Trudno przecenić fakt, że mógł się komunikować z nim bez pomocy pośredników, jakimi w XX w. były: prasa, radio, telewizja. Wszystko dzięki temu, że korzystał z Twittera.

Ostatecznie wygląda na to, że Musk wycofa się z zapowiedzianej transakcji, jednak mimo to zwolennicy powrotu do XX w. i tak już nie cofną trwających przemian.

Jej zasięg i znacznie bardzo obrazowo udało się ująć Jonathanowi Haidtowi, wybitnemu psychologowi społecznemu z New York University Stern School of Business, w eseju pt. „Why the Past 10 Years of American Life Have Been Uniquely Stupid”[3]. Przy czym autor skupił się głównie na zmianach negatywnych. Wprawdzie tworzy to fałszywy obraz całości ewolucji, jednak ma tę zaletę, iż uwypukla zagrożenia. Tych zaś jest całkiem sporo.

 

Narodziny wirtualnego piekła

„W pierwszej dekadzie nowego stulecia media społecznościowe były powszechnie uważane za dobrodziejstwo dla demokracji. Który dyktator mógłby narzucić swoją wolę połączonym obywatelom? Szczytowym momentem techno-demokratycznego optymizmu był prawdopodobnie rok 2011, rok, który rozpoczął się od Arabskiej Wiosny” – pisze Jonathan Haidt. „Wtedy też Tłumacz Google stał się dostępny praktycznie na wszystkich smartfonach (…). Byliśmy bliżej niż kiedykolwiek »bycia jednym narodem« i skutecznie pokonaliśmy przekleństwo podziału według języka” – dodaje.

Tu trzeba dodać, że zachodząca zmiana dotyczyła coraz bardziej demokratycznego świata Zachodu. Rządząca niepodzielnie Chinami partia komunistyczna szybko zorientowała się, jak wielkie zagrożenie dla jej władzy pojawiło się w internecie. Pod egidą Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego zrealizowano więc projekt nazwany „Złota Tarcza”, blokujący mieszkańcom Państwa Środka jeszcze przed 2011 r. dostęp m.in. do Facebooka, Twittera, YouTube’a, portali informacyjnych, wyszukiwarek jak Google czy Yahoo. Na ich miejsce stworzono rodzime wyszukiwarki oraz media społecznościowe, objęte ścisłą cenzurą. Powstała: „rozbudowana tajna policja internetowa pilnująca, aby niekorzystne dla rządzących treści nie były publikowane w sieci, a ewentualni sprawcy ‒ karani. Szacunki mówią o nawet 50 tysiącach internetowych funkcjonariuszy” – wylicza w opracowaniu „Media we współczesnym państwie totalitarnym na przykładzie Chińskiej Republiki Ludowej” Marcin Adamczyk[4]. Działania Pekinu bardzo szybko zaczął naśladować reżym Władimira Putina.

Źródło: nano.komputronik.pl

Niczym nieskrępowana siła mediów społecznościowych w pełni objawiła się więc jedynie w krajach demokratycznych. Zdaniem Jonathana Haidta, przyniosło to podważenie fundamentów trzech, głównych sił spajających demokratyczną wspólnotę. Tworzą je: „kapitał społeczny (rozległe sieci społeczne o wysokim poziomie zaufania), silne instytucje i wspólna historia”. Zaś akceleratorem przyśpieszającym zmianę stało się danie przez Facebook możności polubienia czyjegoś postu oraz przez „retweet”, czyli niekończącą się możność powielenia go. Wkrótce naśladowano to rozwiązanie już powszechnie, a media społecznościowe stały się miejscem nie tylko do wyrażania opinii, ale też jej rozpowszechniania oraz oceniania wszystkiego i wszystkich.

„Jeśli byłeś zręczny lub miałeś szczęście, możesz stworzyć post, który »stanie się wirusowy« i sprawi, że będziesz »sławny w Internecie« przez kilka dni. Jeśli popełnisz błąd, możesz zostać pochowany w nienawistnych komentarzach. Twoje posty przynoszą sławę lub hańbę” – zauważa Jonathan Haidt.

 

Akumulacja emocji

Człowiek jest stworzeniem emocjonalnym. Psychologowie zajmujący się kwestią tego, czym kierują się ludzie podczas podejmowania decyzji, twierdzą, że w ponad 80 proc. przypadków idą za tym, co podpowiadają im emocje i intuicja, a nie racjonalne przesłanki, poddane logicznej kalkulacji. Zajmujący się psychologią i ekonomią behawioralną sławny prof. Dan Ariely twierdzi, iż wskaźnik ten wynosi aż 95 proc.[5]. Ludzka natura sprawia zatem, że w mediach społecznościowych największy posłuch zyskują ci, którzy potrafią wzbudzać emocje u innych. Okazały się one więc idealnym ekosystem dla osób o poglądach skrajnych, zwłaszcza jeśli potrafią one wzmocnić swój przekaz dużą dawką agresji. W realnym świecie, gdy państwo demokratyczne dobrze funkcjonuje, takie jednostki wegetują na marginesie życia społecznego. Wydostają się z niego jedynie w momentach głębokiego kryzysu. Natomiast świat mediów społecznościowych funkcjonuje tak, jakby nieustannie wstrząsały nim kryzysowe spazmy.

Jak wielka jest w nim nadaktywność agresywnych mniejszości, pewne wyobrażenia dają badania przeprowadzone w latach 2017–2018 przez grupę More in Common na próbie 8 tys. aktywnych w Internecie Amerykanów. Grupa najbardziej prawicowa – nazwana „oddanymi konserwatystami” stanowiła 7 proc. populacji. Nieco więcej, bo 8 proc. zidentyfikowano jako skrajnie lewicowi „postępowi aktywiści”. Następnie całą populację podzielono na prawicę i lewicę. Wówczas okazało się, że na swojej połówce „oddani konserwatyści” generują 56 proc. treści w mediach społecznościowych. Przy swej olbrzymiej aktywności i tak nie mogli się równać z dominującymi na lewicy „postępowymi aktywistami”, którzy generowali aż 70 proc. treści[6]. Odnosząc do tych badań Haidt stwierdza, iż media społecznościowe: „dają więcej władzy trollom i prowokatorom, jednocześnie uciszając dobrych obywateli”, po czym emocjonalnie podkreśla: „Nawet niewielka liczba palantów potrafi zdominować fora dyskusyjne”. Inaczej mówiąc, w demokratycznych państwach niewiele rzeczy równie mocno sprzyja polaryzacji politycznej od Twittera i Facebooka.

Polaryzacji towarzyszy redukowanie, niegdyś wysokiego w krajach Zachodu, zaufania do: sądów, policji, instytucji naukowych, mediów tradycyjnych. Ekstremiści stale je podkopują, wpływając na sposób postrzegania świata przez umiarkowaną, acz bierną, mniej agresywną i daleką od fanatyzmu większość. Najchętniej zaś podkopują zaufanie do rządzących.

Tak następuje kolejny etap rozbijania jedności społeczeństwa i osłabiania demokracji. Mianowicie niegdyś polaryzacji nie musiała towarzyszyć demonstracyjna wrogość. Dziś politycy z przeciwnych obozów już nie mogą utrzymywać prywatnie kontaktów towarzyskich, bywać u siebie na urodzinach, mieć tych samych przyjaciół. Nieformalne kontakty są natychmiast wychwytywane i piętnowane w sieci, bo wrogowie nie mają prawa normalnie ze sobą rozmawiać. Oni muszą nieustanie dyszeć do siebie nienawiścią. Jeśli tego nie robią, wówczas tracą dla użytkowników mediów społecznościowych swą wiarygodność. Chcąc wygrywać wybory, nie wolno zatem być umiarkowanym i dążyć do kompromisu. Tymczasem kompromis jest jednym z fundamentów demokracji.

 

Narzędzie manipulowania masami

Kolejny etap destrukcji demokracji i społeczeństwa nastąpił w ostatnich latach. „Platformy takie jak Twitter przenoszą nas na Dziki Zachód, bez obecności strażników. Udany atak przyciąga grad polubień i kolejnych uderzeń. Ulepszone platformy wirtualne ułatwiają w ten sposób masowe, zbiorowe karanie za małe lub wyimaginowane przestępstwa, z konsekwencjami w świecie rzeczywistym” – zauważa Jonathan Haidt. Media społecznościowe podzieliły się bowiem najpierw na bańki komunikacyjne, skupiające ludzi o jednorodnych poglądach, w których wymianą myśli zarządzają zawsze ci najbardziej asertywni lub agresywni (nie należy tych cech mylić z wiedzą, mądrością, czy rozsądkiem).

Tak zorganizowane „bańki” zabrały się za niszczenie ludzi, ośmielających się prezentować publicznie treści, które im nie odpowiadały. „Jedno słowo wypowiedziane przez profesora, lidera opinii lub dziennikarza, nawet jeśli wypowiedziane z pozytywnym zamiarem, może doprowadzić do burzy w mediach społecznościowych, wywołując natychmiastowe zwolnienie lub przeciągające się dochodzenie prowadzone przez instytucję” – opisuje Haidt to, co właśnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Skuteczny terror owocuje powszechną autocenzurą u osób o umiarkowanych poglądach. Natomiast agresywni radykałowie mogą liczyć na oddanie i opiekę swoich „baniek”. Tak następuje śmierć rzetelnej debaty publicznej w odniesieniu do ważnych dla państwa i społeczeństwa spraw oraz pogłębienie się polaryzacji.

Tymczasem ów mechanizm nauczyli się już wykorzystywać: politycy, biznesmeni, tajne służby, a także wrogie krajom demokratycznym mocarstwa, na czele z Rosją i Chinami.

Już w 2016 r. po wyborach prezydenckich w USA ze zdumienie odkryto, że algorytmy sztucznej inteligencji, nazywane popularnie botami wygenerowały ok. 580 tys. tweetów spośród ok. 1,8 mln wspierających Trumpa. W odniesieniu do Hilary Clinton było to 123 tys. tweetów do ok. 613 tys.[7]. Rok później szacowano, że spośród około 319 mln aktywnych użytkowników Twittera ok. 48 mln kont prowadzą boty, wykonujące pracę dla różnych, ukrywających swą tożsamość oraz cele zleceniodawców[8].

Tą drogą decyzjami politycznymi wyborców, podejmowanymi zwykle pod wpływem emocji, uczyły się zarządzać w demokratycznych państwa zarówno: partie, korporacje, rządy, jak i nieprzyjazne mocarstwa. Wszystko za pomocą narzędzia manipulacji, jakim stały się media społecznościowe. Reguły demokratycznych wyborów nadal są przestrzegane, ale z istotą demokracji ma to coraz mniej wspólnego. Ta bowiem musi opierać się na jawności i uczciwej debacie. Zastąpienie ich manipulacjami i podsycaniem nienawiści między „bańkami społecznościowymi” rozsadza państwo od środka.

 

Aby lekarstwo nie okazało równie niebezpieczne co choroba

„Musimy wzmocnić instytucje demokratyczne, aby mogły wytrzymać chroniczny gniew i nieufność, zreformować media społecznościowe, aby stały się mniej agresywne społecznie i lepiej przygotować następne pokolenie do demokratycznego obywatelstwa w nowej epoce” – podsumowuje Jonathan Haidt. W jego ocenie lekarstwem na destrukcyjną rolę mediów społecznościowych są: edukacja, ich moderowani oraz w szczególnych wypadkach cenzura. Generalnie sprowadza się to w pierwszej kolejności to budowania kilkuwarstwowej kontroli, zarówno na poziomie samego medium, jak i aparatu państwa. Przy czym autor zastrzega się, że nie można z tym przesadzić i wprowadzić ostrej cenzury, ponieważ to na fora internetowe przeniosła się duża część debaty publicznej. Nigdzie indzie ludzie nie wymieniają się tak szybko i sprawnie opiniami. Ich cenzurowanie uderzałoby w demokrację. Zatem wolność słowa tak, ale nie dla ekstremistów oraz siewców fake newsów.

I tu dochodzimy do punktu, w którym tak naprawdę nie wiadomo, jak uzdrowić sytuację, a zarazem nie wylać dziecka z kąpielą. Każda bowiem forma cenzury ma to do siebie, że stwarza pokusę dla rządzących, by z niej korzystać jak najczęściej, rozszerzając zakres kontroli stopniowo na kolejne obszary. Odbierają niepostrzeżenie obywatelom możność krytykowanie władzy.

Patrząc na sprawę w ten sposób, wyborem okazuje się albo nihilistyczny chaos generowany przez media społecznościowe, albo pełzająca dyktatura rządów i tych, którzy będą władać Twitterem, Facebookiem i innymi mediami tego typu.

Jednak na całą rzecz można też spojrzeć z innej strony, a mianowicie emocjonalnych zachowań ludzkich. Media społecznościowe przybrały swój obecny kształt, ponieważ człowiek to stworzenie emocjonalne. Jednak po odłączeniu się od internetu w otaczającym nas realnym świecie zachowuje się zupełnie inaczej niż w sieci. Podział na „bańki komunikacyjne” nie jest tak widoczny, ludzie rozmawiają, a nie obrzucają się obelgami, nadmierna agresja nie daje trwałej dominacji, lecz częściej kończy się wykluczeniem. Generalnie model relacji międzyludzkich jest zupełnie inny. Ma formę konstruktywną, natomiast destrukcja w pokojowych czasach zwykle bywa, odrzuca przez zaniepokojoną nią większość.

Nasze zbiorowe zachowania kształtuje bowiem dodatkowe czynniki, które są nieobecne w świecie mediów społecznościowych. Skłaniają one jednostki do samoograniczenia swych zachowań i promują dążenie do wspólnego dobra. Wynika to z tego, że w świecie wirtualnym możliwa jest anonimowość oraz bardzo rzadko ponosi się odpowiedzialność za swe słowa zarówno przed innymi ludźmi, jak i na sądownej wokandzie. O czym też wspomina Jonathan Haidt w swoim eseju i tym tropem należy pójść, ponieważ anonimowość ułatwia odrzucanie wszelkich hamulców. Realne społeczeństwo narzuca je jednostkom, bo umożliwiają trwanie zbiorowości. Wirtualne ich nie potrzebuje, ale wywiera dojmujący wpływ na realne.

Zatem destrukcyjne oddziaływanie mediów społecznościowych na demokrację i społeczeństwo z czasem ustanie, jeśli reguły funkcjonowania w nich jednostek oraz organizacji przestaną odbiegać od tych obowiązujących w świecie realnym. W pierwszej kolejności wymagałoby to ucięcia jakichkolwiek form anonimowości. Zarówno osoby fizyczne, jak i firmy, instytucje, organizacje itp. musiałby w mediach społecznościowych funkcjonować jawnie. Wszelkie podszywanie się, ukrywanie tożsamość lub tworzenie fałszywych kont, powinno być karalne, analogicznie jak oszustwa w realnym świecie. Koniec anonimowych kont. Te prowadzone przez boty powinny być oznaczone, że stoi za nimi sztuczna inteligencja. Obowiązek zbudowania systemu weryfikacji spocząłby na korporacjach, zawiadujących internetowymi platformami.

To samo tyczyłoby się prawnej odpowiedzialności za słowo oraz poszanowanie cudzego dobra (a dobre imię ma wyjątkową wartość). Tu zasady muszą być identyczne z tymi ze świat realnego. Tak, aby hejt i agresja przestały się opłacać i wiązały się z poniesieniem odczuwalnych konsekwencji.

Takie reguły ściśle wiążą się z demokracją oraz dbałością o prawa jednostki. Jednym z najważniejszych osiągnięć cywilizacji Zachodu jest założenie, że aparat państwa: policja, sądy, urzędy są po to, żeby zadbać o obywatela i mu służyć, a nie go zniewalać. Zatem powinny wejść w wirtualny świata dokładnie z tą samą misją, dbania o prawa jednostek. Nie zaś cenzurowania wypowiedzi.

Zatem alternatywą dla systemu kontroli są: jawność, odpowiedzialność i egzekwowanie demokratycznie stanowionego prawa. Tak, aby mechanizmy kształtujące na co dzień funkcjonowanie naszego społeczeństwa przenieść w całości do wirtualnego świata. Wówczas wolni, ale też odpowiedzialni ludzie wcześniej czy później znajdą recepty na wszelkiego rodzaju zagrożenia już sami.

 

[1] A decade of revolt https://www.vox.com/policy-and-politics/2019/12/26/21004797/2010s-review-a-decade-of-revolt-martin-gurri

[2] https://www.money.pl/gospodarka/elon-musk-przejmuje-twittera-w-mediach-burza-i-dyskusja-o-granice-wolnosci-slowa-6762393184815904a.html

[3] https://www.theatlantic.com/magazine/archive/2022/05/social-media-democracy-trust-babel/629369/

[4] Marcin Adamczyk, Media we współczesnym państwie totalitarnym na przykładzie Chińskiej Republiki Ludowej, (w:) Media XXI wieku, pod redakcją Anny Momot i Aleksandry Drabiny, Wrocław 2016.

[5] Dan Ariely, Potęga irracjonalności. Ukryte siły, które wpływają na nasze decyzje, Sopot 2018.

[6] Hidden Tribes „A Study of America’s Polarized Landscape”, https://hiddentribes.us/media/qfpekz4g/hidden_tribes_report.pdf

[7] Samuel C. Woolley, Philip N. Howar, Political Communication, Computational Propaganda, and Autonomous Agents. International Journal of Communication 10(2016), 4882–4890,

[8] Onur Varol, Emilio Ferrara, Clayton A. Davis, Filippo Menczer, Alessandro Flamminin, Online Human-Bot Interactions: Detection, Estimation, and Characterization, https://arxiv.org/pdf/1703.03107.pdf

Inne wpisy tego autora

Trudne dni dla Niemiec

„Dni Niemiec jako superpotęgi przemysłowej dobiegają końca” – twierdzi „Bloomberg”. Amerykańska agencja informacyjna może mieć rację, a to rodzi pytanie, co dalej z niemiecką demokracją?

Już za rok prezydencja!

Instytucja prezydencji UE sięga czasów Konrada Adenauera, który sprawował ją jako pierwszy. Od tamtego czasu instytucja prezydencji ewoluowała. Od wprowadzenia nowego systemu liczenia głosów w

Chiński kot i europejskie myszy

Piractwo jest w Chinach normą, dlatego wystarczy wejść do jakiegokolwiek sklepu, żeby kupić za niewielką cenę kopię każdej, zachodniej marki – obojętne czy chodzi o