Czy Republikanie nie chcą pomagać Ukrainie?

Doceniasz tę treść?

Jeszcze pod koniec stycznia, miesiąc przed napaścią Rosji na Ukrainę, na konferencji prasowej prezydent Joe Biden mówił, iż „mały najazd” spowoduje dla kremlowskiego reżimu „małe konsekwencje”. Odczytano to jako przejaw słabości przywódcy USA i zapowiedź bardzo ograniczonych sankcji, czy wręcz symbolicznych ruchów, jakie w odpowiedzi podejmą Stany Zjednoczone i NATO. Słowa o „małym napadzie” i „małej reakcji” wywołały lawinę oburzenia wśród republikańskich polityków. „Wyobraźcie sobie, że jesteście Władimirem Putinem i rozważacie najazd na Ukrainę. I wtedy widzicie tę katastrofalną konferencję, która pokazuje słabe przywództwo Bidena. Biden ośmiela Putina. To tak zawstydzające” – komentowała była ambasador USA przy ONZ, Nicky Halley.

Już po wybuchu wojny jej opinię podzielała większość Amerykanów, która uznała, że gdyby prezydentem był Donald Trump, Putin nie odważyłby się rozpętać wojny. Z badań Harvard Center for American Political Studies wynika, że takiego zdania jest 62 procent Amerykanów, a 59 procent twierdzi, że to widoczna słabość Bidena sprawiła, iż Putin ośmielił się wzniecić wojnę. Słowa Bidena „prostowała” wówczas rzecznik Białego Domu Jen Psaki, zapewniając, że reakcja będzie „szybka i surowa”. Trzy miesiące później to administracja Bidena i Demokracji uchodzą za czempionów stanowczych działań wobec rosyjskiego reżimu, zaś Republikanie, jak i konserwatyści jako kunktatorzy albo politycy nieodpowiedzialni, egoistyczni niepotrafiący zmierzyć się ze zbrodniami Rosji i tragedią Ukrainy.

 

Jen Psaki, źródło: PAP

Z czego wynika taka, czasami ambiwalentna, czy sceptyczna postawa środowisk prawicowych? W części z bieżącej walki politycznej przed listopadowymi wyborami do Kongresu, ale przyczyny też leżą znacznie głębiej i nie są trywialne. Już u zarania republiki, po wojnie z Wielką Brytanią sformułowano koncept dystansowania się od spraw innych krajów – wtedy  europejskich, bo niemal tylko takie wówczas były. To Jerzy Waszyngton w 1796 roku swej pożegnalnej mowie prezydenta proklamował izolacjonizm. Europa pogrążona była już wtedy w pożodze wojen napoleońskich. Kształt doktrynie nadał w 1823 roku prezydent James Monroe. W największym uproszczeniu sprowadzała się ona do dwóch rzeczy. Pierwszą było nieingerowanie w sprawy mocarstw europejskich, nie tylko na Starym Kontynencie, ale także tam, gdzie toczyły one spory kolonialne. Drugim elementem był sprzeciw wobec nowych prób kolonizowania przez mocarstwa europejskie jakichkolwiek terenów Ameryki Północnej. To już miała być wyłącznie domena Stanów Zjednoczonych, choć oczywiście uznawano kolonie brytyjskie na terenie obecnej Kanady i na Karaibach, podobnie, jak i francuskie, czy hiszpańskie.

Doktryna izolacjonizmu miała dominować w polityce zewnętrznej aż do I Wojny Światowej, choć oczywiście nigdy nie przybrała takiego kształtu jak w Japonii za rządów szogunów Tokugawa, kiedy to Kraj Kwitnącej Wiśni nie utrzymywał praktycznie żadnych stosunków międzynarodowych. W ciągu XIX wieku Stanom Zjednoczonym bardzo rzadko zdarzało się podejmować mniej lub bardziej stanowcze ingerencje w sprawy innych państw, jak choćby właśnie Japonii, którą w połowie XIX wieku zmuszono do otwarcia się na handel. Profesor Zbigniew Lewicki, który przez lata kierował Ośrodkiem Studiów Amerykańskich, uważa, że ów amerykański izolacjonizm to tak naprawdę mit. No cóż, mity są częścią doktryn i strategii politycznych i mają moc sprawczą. Z jakichś bowiem powodów Europejczycy, jak i Amerykanie uznawali, że Stany Zjednoczone nie mieszają się w wieczne konflikty i wojny Starego Kontynentu. I choć USA wzięły udział w I Wojnie Światowej, to nie ratyfikowały Traktatu Wersalskiego, ani nie wstąpiły do Ligi Narodów, choć do jej powstania doprowadził prezydent Woodrow Wilson. Szyderstwem losu jest to, że pomnik amerykańskiego prezydenta przed siedzibą organizacji w Genewie odsłonięto dokładnie 1 września 1939 roku.

Samo przystąpienie do I Wojny Światowej mogło też wynikać nie tyle z ochoty niesienia pomocy Wielkiej Brytanii, Francji, ile z chęci obrony własnej integralności terytorialnej. Bezpośrednim powodem zaangażowania się miała być groźba sojuszu Niemiec i Meksyku. Kiedy Cesarstwo zapowiedziało nieograniczoną wojnę z okrętami podwodnymi Ententy, to zaproponowało również Meksykowi wszelką pomoc, łącznie z wojskową w odzyskaniu utraconych na rzecz USA terenów Arizony, Teksasu, Nowego Meksyku. Stany Zjednoczone hojnie zaopatrywały Wielką Brytanię, ale bardzo długo obowiązywało wówczas hasło „wszystko tylko nie wojna”. Drugie zawołanie: „America first” w sprzeciwie wobec angażowania się w wojnę, w 1917 roku rzucił potentat mediowy William Randolph Hearst. Sto lat później  przywołał je na nowo Donald Trump. Hasło „Najpierw Ameryka” było wyszydzane jako przejaw ksenofobii, nacjonalizmu, egoizmu, a sam Trump oczywiście dorobił się opinii izolacjonisty – człowieka, który nie nadąża za sprawami współczesnego, nowoczesnego świata, za globalizmem.

Po I Wojnie aż do 1941 roku Ameryka znów pogrążyła się w izolacjonizmie.  W 1935 roku uchwalono jedną z pięciu ustaw mających gwarantować USA neutralność wobec ewentualnych wojen w Europie. Jeszcze 1 października 1939, miesiąc po wybuchu wojny, słynny pilot Charles Lindbergh, który jako pierwszy bez międzylądowania przeleciał nad Atlantykiem, mówił na wiecu: „Wystarczy tylko rzucić okiem na mapę, by wiedzieć, gdzie są nasze prawdziwe granice. Czegoż więcej moglibyśmy chcieć, poza Atlantykiem na wschodzie i Pacyfikiem na zachodzie?”.

Charles Lindbergh, źródło: theguardian.com

Pożoga w Europie sprawiała jednak, że Amerykanie coraz bardziej stawali się skłonni angażować w pomoc „Anglii, Francji, Polsce i ich przyjaciołom” – wynikało z sondażu przeprowadzonego przez magazyn Fortune. 83 procent życzyło nam zwycięstwa, a zaledwie 1 procent „Niemcom i ich przyjaciołom”.  W marcu 1941 roku Kongres przyjął ustawę „Land and Lease” uprawniającą prezydenta do sprzedaży bądź wydzierżawienia Wielkiej Brytanii sprzętu wojskowego. Wciąż jednak obowiązywała zasada „wszystko tylko nie wojna” i dopiero napaść Japonii na Pearl Harbor to zmieniła. Amerykanie nie tylko masowo poparli wejście pełną mocą w konflikt z nią, ale też zaangażowanie się wojskowe przeciwko Niemcom. Historyk Jill Lepore w swej książce „My naród” postawiła tezę, że o zaangażowaniu się w Europie znów mogły zadecydować nie względy humanitarne, czy polityczne, ale bezpośrednio dotyczące bezpieczeństwa Ameryki. Węgierski fizyk Leo Szilard, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych wraz z Albertem Einsteinem, powiadomił prezydenta Roosevelta, że w 1938 roku Niemcom udało się rozszczepić jądro atomu, a po zajęciu Czechosłowacji Rzesza dysponuje dużymi złożami uranu i jest bliska  zbudowania nowej broni. „Roosevelt stworzył tajny komitet celem zajęcia się tą sprawą. Wkrótce otrzymał raport, że uran może zapewnić źródło bomb o sile rażenia znacznie większej od czegokolwiek znanego obecnie” – pisze Lepore.

II Wojna Światowa zmieniła nie tylko polityczną geografię świata, sprawiając, że podzielił się on na dwa bloki – demokratycznego Zachodu oraz zbrodniczych komunistycznych reżimów, ale też Stany ostatecznie porzuciły izolacjonizm. Trzy kolejne doktryny – Trumana (1947),  Eisenhowera (1957) i Johnsona (1965) zakładały powstrzymywanie komunizmu i wpływów ZSRR.  Dla nas te idee, a także interwencje i wojny w Grecji, Korei, na Kubie, czy w Wietnamie niewątpliwie były zbawcze, bo osłabiały sowiecką tyranię i przyspieszały jej upadek. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby świat, gdyby po wojnie sowieci nie napotykali na żaden opór i bez przeszkód rozszerzali swe wpływy. Zwieńczeniem dzieła była doktryna Reagana, który unikał bezpośredniego udziału w konfliktach zbrojnych, ale wciągnął Moskwę w niekończący się wyścig zbrojeń, a dostarczając broń Afganistanowi, ostatecznie wykrwawił Związek Sowiecki, który dosłownie zawalił się, gdy zabrakło środków do podtrzymywania egzystencji tego monstrum.

To zapewne zwycięstwo nad blokiem sowieckim sprawiło, że Stany Zjednoczone popadły w niepomierną pychę i przyznały sobie rolę nie tylko policjanta, ale arbitra spraw światowych i wielkiego przewodnika po sprawach politycznych, społecznych, a także kulturowych. Bieguny odwróciły się całkowicie. Izolacjonizm porzucono na rzecz globalizmu, co oznaczało ekspansję kulturową, polityczną i gospodarczą, ale też militarne angażowanie się w konflikty na świecie, a nawet prowokowanie ich. I tu dochodzimy do kolejnego powodu, dla którego część republikanów i konserwatystów tak niechętna jest angażowaniu się po stronie Ukrainy, choć uczciwie trzeba przyznać, że wraz z kolejnymi zbrodniami Rosjan i ta postawa się zmienia. Oto mamy środowisko tradycyjnie przywiązane do idei izolacjonizmu, gdyż trzymanie się na uboczu, z dala od spraw światowych, przynosiło Ameryce tylko pożytki. Do angażowania się, jak w obu wojnach światowych, dochodziło wyłącznie w sytuacjach skrajnych ostatecznych i za każdym razem Ameryka wychodziła z tego potężniejsza. Potem były już tylko porażki, a czasami upokarzające klęski, jak w Wietnamie, czy ostatnio w Afganistanie, gdzie 20 lat prowadzenia wojny zakończyło się haniebną ucieczką.

Od czasów II wojny Światowej Stany Zjednoczone były bezpośrednio zaangażowane w kilkadziesiąt konfliktów wojskowych w kilkudziesięciu krajach świata. Dość uświadomić sobie, że Donald Trump był pierwszym od czasów Franklina Roosevelta prezydentem, który nie posłał wojsk amerykańskich na jakąś nową wojnę, czy interwencję. Wszelkie akcje były tylko kontynuacją tego, co wywołali poprzednicy. Nieustanne konflikty zrujnowały finanse Stanów Zjednoczonych. Tylko wojna w Afganistanie kosztowała 300 milionów dolarów dziennie. Dług publiczny sięgnął 30 bilionów dolarów, a więc niemal 150 procent PKB. Tragiczny bilans uzupełniają dziesiątki tysięcy zabitych i rannych żołnierzy amerykańskich – wielu okaleczonych na całe życie i wielkie problemy społeczne. Bezdomność, samobójstwa, to prawdziwa plaga wśród weteranów niezliczonych wojen.

Pogorszeniu uległa też sytuacja międzynarodowa. Świat stał się mniej bezpieczny, bo to wojna z Irakiem, interwencja w Syrii i Libii wytworzyły próżnię, w którą wszedł islamski ekstremizm i jego „Państwo ISIS”. To uruchomiło wielkie fale uchodźców, powstanie imigranckich gett, które stają się wylęgarnią ekstremizmu i tak ten mechanizm wciąż napędza się, a na Bliskim Wschodzie i w Libii wciąż trwa wojna. Bilans poczynań USA jako światowego żandarma jest tragicznie zły. Przez pryzmat takich klęsk patrzą republikańscy politycy tacy jak senatorowie Ted Cruise, Rand Paul, Marco Rubio, czy członek Izby Reprezentantów Matt Gaetz.  Ten ostatni na największej imprezie konserwatystów Conservative Political Action Conference (CPAC) w kilka dni po wybuchu wojny mówił o „niezaleczonych ranach po Afganistanie”, „rachunkach, które za Kijów płacą amerykańscy podatnicy” i całkowicie zakwestionował udzielanie jakiejkolwiek pomocy Ukrainie.

Matt Gaetz przemawiający na Conservative Political Action Conference (CPAC), źródło: consent.yahoo.com

Konserwatyści, jak choćby Tucker Carlson, który jest największą gwiazdą telewizyjną programów informacyjnych i publicystycznych (gromadzi największą widownię) zestawia wielką pomoc udzielaną Ukrainie z fatalną sytuacją wewnątrz kraju i pyta, gdzie w tej kolejce po hojność rządu są sami Amerykanie. Dane są bezwzględne i wystarczy na nie spojrzeć, by zrozumieć pytania, czy wątpliwości konserwatystów. Czy wolno porównać ofiary na Ukrainie z liczbą 107 tysięcy zmarłych w 2021 r. z powodu przedawkowania narkotyków. Epidemia opioidowa, nielegalna imigracja, gigantyczny wzrost przestępczości – nawet nie tej brutalnej, to problemy, które zżerają Amerykę. Bezdomni odpowiadają za 15 procent przestępstw w Los Angeles. Na ulicach tego miasta koczuje blisko 70 tysięcy ludzi. Liczba napadów w komunikacji miejskiej w Nowym Jorku wzrosła w pierwszych 4 miesiącach w porównaniu z poprzednim tego roku o 70 procent. Na granicy z Meksykiem w 2021 roku zatrzymano 2 miliony nielegalnych imigrantów. Kolejne dwa przedostało się do USA.  Inflacja w Stanach Zjednoczonych jest najwyższa od 40 lat.

Jak się te dotyczące różnych zjawisk statystyki mają do wojny na Ukrainie? Otóż pokazują fatalną, coraz gorszą sytuację w Stanach Zjednoczonych i są przyczynkiem do tez, że rząd nie radzi sobie z problemami we własnym kraju, a za pieniądze podatników chce pomagać Ukrainie. Były prokurator generalny Nevady, a obecnie kandydat do Senatu Adam Laxalt wskazuje, że w jego stanie inflacja sięga 13 procent i w ciągu roku będzie kosztować przeciętną rodzinę 8 tysięcy dolarów. Tymczasem rząd przeznacza 44 miliardy dla Ukrainy. „To okropne, wstrętne” – grzmi Republikanin na wiecach wyborczych. Oczywiście na jego postawę ma wpływ gorączka przedwyborcza, ale analiza struktury wydatków na rzecz Ukrainy pokazuje, że pod wieloma względami Republikanie mają rację. Demokraci jak zwykle posługują się szantażem politycznym i w jednej ustawie zaszywają wydatki, na które normalnym trybem nie dostaliby zgody. Tak było choćby w Afganistanie, gdzie w ramach pomocy wielkie kwoty szły na promocję ideologii LGBT, gender i zaprowadzanie parytetów płciowych nawet w policji i wojsku. Do ustaw o pomocy „covidowej” wpisano 15 milionów dolarów na LGBT w Pakistanie. Senator Josh Hawley z Missouri twierdzi, że USA w przypadku Ukrainy popełniają ten sam błąd, co w Afganistanie i Iraku i przekazują pieniądze Kijowowi na budowanie państwa wedle zachodniego, liberalnego wyobrażenia, a nie na obronę przed najazdem.

I tak z owych 44 miliardów dolarów reklamowanych w USA i Polsce jako „Land and Lease” – w nawiązaniu do pomocy dla Wielkiej Brytanii w czasie II WŚ – ledwo 20 miliardów można zaliczyć na pomoc militarną dla Ukrainy. 1,8 miliarda ma być przeznaczone na zakup nowego sprzętu dla Kijowa. 17 miliardów zostanie wydanych na zastąpienie używanego wyposażenia, które Amerykanie wysłali i wyślą na projekt Ukraine Security Assistance Initiative. To pieniądze m.in. na szkolenia, wsparcie wywiadowcze, zapobieganie cyberatakom, walkę z rosyjską propagandą. Wśród pozostałych 24 miliardów oprócz pomocy humanitarnej i wsparcia ekonomicznego dla Ukrainy znajdują się m.in. takie pozycje jak 500 milionów dla Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, 200 milionów dla Departamentu Stanu na „Programy Dyplomatyczne”, 400 milionów na międzynarodową walkę z handlem ludźmi i przestępczością związaną z narkotykami, 100 milionów na remonty ambasad.

Polska powinna zainteresować się środkami na pomoc dla tych krajów, które same Ukrainie pomagają i funduszami na rzecz uchodźców. Na ten ostatni cel Amerykanie przeznaczają razem 1,5 miliarda dolarów. Porównajmy to z hojnością unijną – 250 milionów euro do podziału na 5 krajów. Republikanie z oburzeniem wskazują, że owe 44 miliardy na pomoc Ukrainie to 3 razy więcej niż wydadzą Unia Europejska i wszystkie kraje Europy razem wzięte. W budowaniu sceptycyzmu Republikanów mają więc swój wielki udział Unia Europejska i tak bogate kraje, jak Niemcy, Francja, czy Włochy, które po raz kolejny „wożą” się na koszt Ameryki. Znów wraca zadawane przez Trumpa pytanie: dlaczego to amerykańscy podatnicy mają zapewniać bezpieczeństwo Niemcom, które nie dotrzymują żadnych zobowiązań wobec NATO, uzależniały Europę od rosyjskiego gazu i finansowały kremlowską machinę wojenną?

Jedną z przyczyn postawy Republikanów jest też domniemana groźba eskalacji konfliktu, wciągnięcie w niego Amerykanów i wybuch kolejnej wojny światowej ze wszystkimi konsekwencjami. Przywoływane są m.in. opinie Harry’ego Kazanisa, eksperta ds. bezpieczeństwa i jednego z szefów założonego przez prezydenta Nixona ośrodka analitycznego National Interest Center. Kazanis w 2019 roku pisał o konflikcie nuklearnym, który zapoczątkowałaby pełnoskalowa wojna Rosji z Ukrainą. Gry wojenne, w których brał udział jego ośrodek, przewidywały co najmniej miliard ofiar takiej globalnej wojny jądrowej.

Republikanie wskazują też na obłudę Demokratów, którzy stali się obrońcami Ukrainy, a wcześniej łączyły ich z tym krajem „dziwne relacje”. To Barack Obama stał za projektem rozbrajania Ukrainy. Pierwszy raz, jeszcze jako senator zdołał przeprowadzić ustawę o zniszczeniu broni na Ukrainie. W ramach rozszerzonego Cooperative Threat Reduction Program (pierwotnie dotyczył on tylko broni nuklearnej) Kijów pozbył się m.in. 1000 pocisków przeciwlotniczych, 15 tys. ton amunicji, ponad 700  tysięcy sztuk broni strzeleckiej i lekkiej. Część sprzedano po świecie, część  zniszczono. Na wszystko zgodził się ówczesny prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko. Kolejny raz już jako prezydent, Obama za namową Angeli Merkel, odmówił dostaw broni po wybuchu wojny o Donbas. Na Ukrainę posłano koce i poduszki. To równie nędzne co owe 5 tysięcy niemieckich hełmów. Ukraina była ulubionym kierunkiem dyplomatycznych zabiegów Joe Bidena, który jako wiceprezydent wizytował ją po Majdanie aż 14 razy. W jedną z podroży zabrał ze sobą swego syna, Huntera. Ten wrócił z wycieczki jako członek Rady Dyrektorów największego na Ukrainie koncernu paliwowo-energetycznego Burisma i z pensją, która rosnąc przez lata, sięgnęła 200 tysięcy dolarów miesięcznie. Gdy prokurator generalny Ukrainy Wiktor Szokin wszczął dochodzenie w sprawie wielkiej korupcji, jakiej miała dopuszczać się Burisma, Joe Biden szantażem, że Ukraina nie dostanie miliarda dolarów pożyczki, wymusił na prezydencie Poroszence zdymisjonowanie prokuratura. Nic dziwnego, że m.in. po takiej postawie prezydentów Juszczenki i Poroszenki, Republikanie długo postrzegali Ukrainę jako kalekie, niesuwerenne, skorumpowane i słabe państwo, które tak naprawdę nie powinno istnieć. Dopiero teraz w oczach Republikanów Ukraina w krwawym chrzcie założycielskim, jak Ameryka w czasie swojej wojny o niepodległość w 1775–83,  zdobyła sobie prawo do wolności.

Ten „krwawy chrzest” ma znaczenie nie tylko symboliczne, ale też bardzo praktyczne. Wysyłanie pomocy, a już zwłaszcza broni nie może być tylko porywem serca. Wstrzemięźliwość w pierwszych dniach wojny jest całkowicie zrozumiała. A co gdyby broń wpadła w ręce Rosjan, bo Ukraińcy szybko by się poddali? Ameryka po ucieczce z Afganistanu ma w tym swoje własne doświadczenia. W ręce Talibów trafił sprzęt wojskowy warty 85–90 miliardów dolarów, w tym 106 śmigłowców, 65 samolotów, 80 tysięcy pojazdów, 550 tysięcy sztuk broni. Część tego sprzętu porzucili Amerykanie, część była na wyposażeniu afgańskiej armii.

Mimo pojawiających się wątpliwości, wydaje się, że pomoc Ameryki dla Ukrainy jest niezagrożona. Osobiście nie wierzę w głębszy sojusz Chin i Rosji, zwłaszcza że wojna oznacza ogromne straty także dla Państwa Środka. Biały Dom, ale i cała Ameryka bez względu na wynik wyborów zachowają jastrzębi kurs wobec Rosji. Joe Biden po afgańskiej kompromitacji musi mierzyć się z własnym wizerunkiem słabego przywódcy, a także konkurować z mitem twardego Donalda Trumpa. Ukraina i Polska powinny eksploatować te sentymenty i wykorzystywać rywalizację o to, kto jest silniejszym, bardziej zdecydowanym przywódcą.

Inne wpisy tego autora